Do 5 stycznia w Galerii Potencja w Krakowie można oglądać wystawę Karola Palczaka.
W dniu egzaminów na krakowskiej Akademii nazwany Rembrandtem z Bieszczad, co zapewne miało w swym zamyśle pobrzmiewać ironią, ale tak naprawdę wypływało ze skrywanego podziwu – przywiózł w worku po ziemniakach kilka małych pięknych obrazków, malowanych w ciepłej złocistej tonacji: ze staruszką w kuchni, przy kaflowym piecu, z wąsaczem o krzaczastych brwiach, ze skrzydlatym chłopcem na wersalce.
Gdy czekał na korytarzu Akademii przed salą egzaminacyjną, z tym pakunkiem obrazów powiązanych sznurkiem, wydawało mi się, że pociąg którym tu przyjechał z Przemyśla, musiał przystanąć po drodze na jakiejś bocznicy zapomnianej galicyjskiej stacyjki, by przepuścić głównym torem tłukący się cały wiek XX z tymi wszystkimi wojnami, historiami, dramatami, i oczywiście ze sztuką: z Malewiczem i Duchampem, Picassem, Warholem, Wróblewskim i pozostałymi, którzy pieczołowicie przez te sto lat demontowali na wszelkie możliwe sposoby to, co kiedyś było malarstwem. Gdy wszystko to już przemknęło za oknem i gdy tory znów były puste, pociąg Karola Palczaka ponownie ruszył w stronę starego Krakowa.
Miasto okazało się za duże, za głośne – inne niż oczekiwał. Po pięciu latach studiów znowu, za pomocą taśmy i sznurka, pozwijał i posklecał obrazy w przedziwny pakunek i wrócił do wytęsknionego domu. Tam dalej malował, a warunki jego okolicy bardziej sprzyjały powstającym obrazom. W pewnym momencie zrodził się w nim pomysł, by pojechać na rowerze do Singapuru. Wcześniej jednak, na całe szczęście, dał się namówić na pokaz swych nowych prac.
Na swej pierwszej indywidualnej wystawie, zatytułowanej Baghvan, w krakowskiej Potencji, artysta pokazuje paręnaście małych obrazów, o wymiarach oscylujących wokół rozmiaru A5, którym przeciwstawia jedną pracę o dużym formacie. Obraz ten to portret olbrzymiego bałwana, który swym śnieżnym masywem dominuje nad niewielkim pomieszczeniem galerii, rozsianymi po ścianach pozostałymi małymi pracami, oraz nami – odwiedzającymi wystawę. Zabieg surrealny, co zauważamy oglądając pozostałe prace – tu i ówdzie przedstawiające tego samego bałwana, w podobnym ujęciu, jednakże na formatach wielkości smartfonu, mogących zmieścić się w dłoni. Ta gra skalą ustawia całą wystawę w Potencji oraz wyraźne wskazuje na wyjątkowe cechy malarstwa Karola Palczaka: z jednej strony intensywność realistycznych przedstawień oraz wzbudzającą podziw wytrawność środków malarskich, a z drugiej zaskakująco małe rozmiary podobrazi, na których rozgrywa się to malarstwo. Mimo tak niewielkich rozmiarów prac, nie ma tu żadnej dziubdzianiny, nie jest to też malarstwo niefrasobliwe, jak to często bywa z małymi formami, i nie jest to bynajmniej malarstwo urocze, chociaż ta wystawa posiada urok – zły urok na małym formacie.
Zaburzenia dysocjacyjne śniegowego bałwana, stupor tirówki, defekacja w ciemności, żółta twarz, samotny kibic, Śmierć w kuligu.
Dominują bezwzględnie zimny kolor śniegu i matowa pochłaniająca czerń nocy. Szarugę inaczej postrzega oko od urodzenia ćwiczone niczym batem – światłem elektrycznym, niż oko z epoki, w której zapalano co wieczór świece. W czasach, gdy wzrok nie drażniony ulicznymi lampami miał czas na akomodację, zapadająca noc była pełna półtonów. Dzisiaj zmierzch gwałtownie pożera wszystko to, co widzialne. W tych właśnie nokturnowych tonacjach czerni i elektrycznego błękitu malarz przedstawia nam kilka sytuacji, a scenerią, w której się one rozgrywają jest daleka polska prowincja – bo jest to malarstwo głęboko polskie. Bo polska jest i dziewczyna w sadzie, samotny patriota-kibic też, z czym lepiej nie polemizować, no i bałwan chyba też jest polski, bo spojrzenie ma jak z Boznańskiej, oczy jak węgliki. Ten bałwan, śniegowy totem, choć wszystko mu się pomieszało i myśli, że jest człowiekiem, (po prostu zwariował, jak chorzy psychicznie Théodore’a Géricaulta) ma w sobie optymizm łagodnego konferansjera – tego Cabaret Macabre a la Polonais. Lżej dzięki temu ogląda się może najbardziej przejmujący obraz na wystawie – Jedynkę. To stalowo-błękitny kwadratowy format, ustawiony pod kątem w karo, a na nim w zimowej scenerii ponurego dnia bez słońca – gdzieś „w Polsce, czyli nigdzie” – pędzi w opętańczym kuligu przycupnięta w korowodzie na ostatnich sankach postać w masce śmierci. Kto to jest? Za kim się ciągnie? Kto jeszcze jedzie w tym kuligu? Dokąd kulig zmierza? Czy malarz nawiązuje do Czwórki Chełmońskiego? Czy świadomie i tak sugestywnie zagrywa, zawijając się w młodopolską pelerynę? Nie. Myślę, że nie jest typem gracza, lecz genialnego intuicjonisty. W rozmowie uzasadnia swe malarstwo swoistym sarkazmem, ale to nie wszystko. Bo czy My, którzy zawzięcie ekshumujemy, mamy świadomość, że przebieramy się za Prasłowian rytualnie rozkopujących groby? I czy My, które idziemy w czarnych marszach wiemy, że powtarzamy postromantyczne manifestacje czarnych Polek przeciw opresji caratu sprzed 160 lat?
Karol Palczak na swojej dalekiej prowincji rozwinął w sobie wrażliwość i wyczuł, niczym sejsmograf, nadchodzące trzęsienia ziemi, budzące się złe polskie duchy; a jak to tłumaczy?, no cóż… nigdy nie wierzmy malarzom, jak zaleca David Hockney. Wierzmy ich obrazom. A zatem, kim są postaci z tych obrazów? Człowiek o żółtej twarzy, kurewka wpatrzona w mgliste słońce, łysy patriota oddalający się w noc, defekująca w ciemnościach? To polski Twin Peaks, bliźniacza tej Lynchowskiej miejscowość. Wyobcowani mieszkańcy oddają się tam pozornie zwyczajnym czynnościom, innym razem zupełnie niezrozumiałym, wyłaniając się i znikając w zmierzchu i szarudze, niczym niepozorne, aczkolwiek znaczące pomruki ziemi rozchodzące się przed nadciągającą katastrofą. Malarz ukazuje nam ów zapis z sejsmografu, a My? Dzisiejszego wieczora nie pozostaje nam już nic innego, tylko oglądać obrazy.
Tekst: Bogumił Książek
Karol Palczak, Bhagvan
Do 5 stycznia 2018 roku
Galeria Potencja w Krakowie