Sanatorium pod klepsydrą to cykl opowieści snutych przez Józefa – alter ego pisarza – który był też głównym bohaterem Sklepów. Teraz jednak Józef bywa nie tylko dzieckiem, ale też młodzieńcem i dorosłym mężczyzną. Schulz kreuje świat pełen barw, dźwięków, zapachów, tworząc rozmaite wariacje na temat domu rodzinnego, sklepów w miasteczku, jego mieszkańców, przeżywanej przez nich pracy i świąt. Mistrzostwo Schulza polega na powiązaniu życia bohatera ze światem mitów – antycznych, biblijnych, zakorzenionych w kulturze od zawsze. Rzeczywistość swobodnie miesza się ze światem fantazji, przedmioty nabierają właściwości istot żywych, a zwierzęta uzyskują cechy ludzkie. Opoką trwałości świata jest dom rodzinny i sklep prowadzony przez ojca – postaci niezwykle ważnej dla Schulza.
23 października nakładem Wydawnictwa MG ukaże się Sanatorium pod klepsydrą – druga po Sklepach cynamonowych książka Bruno Schulza wydawana w serii Wydania ilustrowane. Geniusz Schulza objawiał się zarówno w pisaniu, jak i w sztuce rysowania. Połączenie genialnego tekstu z niezwykłym rysunkiem nadaje publikacji szczególną wartość.
Bruno Schulz (1892–1942) – prozaik, eseista, grafik; urodzony 12 lipca 1892 roku w Drohobyczu. Studiował architekturę we Lwowie, a następnie rysunek w Wiedniu, na tamtejszej Akademii sztuk Pięknych. Po studiach wrócił do Drohobycza, gdzie zajął się samokształceniem (w zakresie malarstwa i rysunku). Prace swoje wystawiał w Warszawie, we Lwowie, w Wilnie i Krakowie. Był autorem exlibrisów i ilustracji książkowych, głównie do własnych utworów. Pracował jako nauczyciel. Od połowy lat dwudziestych zaczął uprawiać twórczość literacką. Zaprzyjaźnił się z Witkiewiczem, Nałkowską. W 1933 debiutował w Wiadomościach Literackich fragmentem Sklepów cynamonowych (Ptaki). W czasie drugiej wojny światowej mieszkał w Drohobyczu, od 1941 na terenie getta. Zginął 14 grudnia 1942 roku zastrzelony na ulicy getta.
Wiele jego utworów niestety zaginęło podczas wojny, w tym powieść Mesjasz.
Fragment opowiadania Mój ojciec wstępuje do strażaków z Sanatorium pod klepsydrą:
Nigdy potem nie mogłem się od matki dowiedzieć, ile rzeczywistego było w tym, co widziałem owej nocy przez zamknięte powieki, zmorzony ciężkim snem, wciąż zapadając w głuchą niepamięć, a ile było płodem mojej imaginacji.
Była tu jakaś wielka rozprawa między moim ojcem, matką a Adelą, protagonistką tej sceny, rozprawa o zasadniczym znaczeniu, jak dziś się domyślam. Jeżeli na darmo próbuję odgadnąć jej wciąż wymykający się sens, to winę ponoszą tu zapewne luki mej pamięci, ślepe plamy snu, które usiłuję wypełnić domysłem, supozycją, hipotezą. Bezwładny i bezprzytomny odpływałem wciąż na nowo w głuchą niewiedzę, podczas gdy na zapadłe powieki zstępował powiew nocy gwiaździstej, rozpiętej w oknie otwartym. Noc oddychała w czystych pulsach i nagle zrzucała przejrzystą zasłonę gwiazd, zaglądała z wysoka w mój sen swym starym i wiecznym obliczem. Promień dalekiej gwiazdy, uwikłany w moich rzęsach, rozlewał się srebrem na ślepym białku oka i przez szczeliny powiek widziałem pokój w świetle świecy zaplątanej w gmatwaninę złotych linii i zygzaków.
Być może zresztą, że scena ta odbyła się kiedy indziej. Wiele wskazuje na to, że byłem jej świadkiem dopiero znacznie później, gdy wracaliśmy któregoś dnia po zamknięciu sklepu z matką i subiektami do domu.
Na progu mieszkania matka wydała okrzyk zdumienia i zachwytu, subiekci oniemieli olśnieni. Na środku pokoju stał świetny mosiężny rycerz, prawdziwy święty Jerzy, wyogromniany kirasem, złotymi puklerzami naramienników, całym dźwięczącym rynsztunkiem polerowanych blach złotych. Z podziwem i radością poznałem nastroszone wąsy i zjeżoną brodę mego ojca, sterczącą spod ciężkiego pretoriańskiego hełmu. Pancerz falował na wzburzonej jego piersi, mosiężne pierścienie oddychały szparami jak ciało ogromnego owada. Wyolbrzymiony zbroją, w blasku blach złotych podobny był do archistratega zastępów niebieskich.
– Niestety, Adelo – mówił ojciec – nigdy nie miałaś zrozumienia dla spraw wyższego porządku. Wszędzie i zawsze krzyżowałaś moje poczynania wybuchami bezmyślnej złości. Ale zakuty w zbroję, drwię sobie dziś z twego łaskotania, którym doprowadzałaś bezbronnego do rozpaczy. Bezsilna wściekłość ponosi dziś twój język do godnej pożałowania swady, której prostactwo i niewybredność miesza się z tępotą. Wierz mi, że napełnia mnie ona tylko smutkiem i politowaniem. Pozbawiona szlachetnego polotu fantazji, pałasz nieświadomą zawiścią do wszystkiego, co wznosi się ponad pospolitość.
Adela zmierzyła ojca wzrokiem pełnym bezgranicznej pogardy i zwracając się do matki, rzekła wzburzonym głosem, roniąc mimowolne łzy irytacji: – Zabiera cały nasz sok! Wynosi z domu wszystkie butle z sokiem malinowym, który usmażyłyśmy razem tego lata! Chce go dać tym nicponiom pompierom do wypicia. I w dodatku obsypuje mnie impertynencjami. – Adela za-szlochała krótko. – Kapitan straży ogniowej, kapitan urwipołciów! – wołała, mierząc ojca nienawistnym spojrzeniem. – Mam ich wszędzie pełno. Rano, gdy chcę zejść po pieczywo, nie mogę otworzyć drzwi. Naturalnie dwóch z nich zasnęło na progu w sieniach i zatarasowało wyjście. Na schodach, na każdym stopniu leży jeden w mosiężnym kasku i śpi. Napraszają się do kuchni, wpychają przez szparę drzwi swe królicze twarze w mosiężnych puszkach, strzygą dwoma palcami jak uczniaki w szkole i skomlą błagalnie: cukru, cukru… Wyrywają mi z rąk wiaderko i lecą przynieść wodę, tańczą dookoła mnie, mizdrzą się, merdają nieledwie ogonami. Łypią przy tym raz po raz czerwonymi powiekami i oblizują się wstrętnie. Wystarczy, żebym na którego spojrzała bystro, a zaraz puchnie mu twarz czerwonym bezwstydnym mięsem jak indykowi. I takim dawać nasz sok malinowy!…
– Twoja pospolita natura – rzekł ojciec – plugawi wszystko, czego się dotknie. Nakreśliłaś obraz tych synów ognia godny twego miałkiego umysłu. Co do mnie, to cała moja sympatia należy do tego nieszczęśliwego rodu salamander, do tych biednych wydziedziczonych istot ognistych. Całą winą tego świetnego ongi rodu było, że oddał się w służbę ludzką, że zaprzedał się ludziom za łyżkę nędznej ludzkiej strawy. Odpłacono mu za to pogardą. Tępota plebsu jest bezgraniczna. Doprowadzono te delikatne istoty do najgłębszego upadku, do ostatecznego znikczemnienia. Cóż dziwnego, że nie smakuje im wikt, ten mdły i prostacki wikt, gotowany przez tercjanową szkoły miejskiej we wspólnym kotle dla nich i dla aresztantów miejskich? Ich podniebienie, delikatne i genialne podniebienie duchów ognistych, pożąda szlachetnych i ciemnych balsamów, aromatycznych i kolorowych fluidów. Dlatego tej nocy uroczystej, gdy siedzieć będziemy odświętnie w wielkiej sali Stauropigii miejskiej przy biało nakrytych stołach, w tej sali o wysokich, jasno oświetlonych oknach rzucających blask swój w głąb nocy jesiennej, a dookoła miasto zaroi się tysiącznymi światłami iluminacji, będzie każdy z nas z pietyzmem i smakoszostwem właściwym synom ognia maczał bułkę w pucharze soku malinowego i powoli popijał szlachetny ten i gęsty likwor. W ten sposób pokrzepia się wewnętrzna istota strażaka, regeneruje się bogactwo kolorów, które ten lud wyrzuca z siebie w postaci fajerwerków, rakiet i ogni bengalskich. Dusza moja pełna jest zmiłowania nad ich nędzą, nad ich niezawinioną degradacją. Jeżeli przyjąłem z ich rąk szablę kapitańską, to jedynie w nadziei, że uda mi się podnieść z upadku to plemię, wyprowadzić je z poniżenia i rozpiąć nad nim sztandar nowej idei.
Bruno Schulz Sanatorium pod klepsydrą
Premiera: 23 października
Wydawnictwo MG