3 grudnia w siedzibie Muzeum Literatury w Warszawie ogłoszono wyniki konkursu na dokończenie minipowieści Leopolda Tyrmanda Wędrówki i myśli porucznika Stukułki. Konkurs odbywał się pod patronatem żony pisarza Mary Ellen Tyrmand i jego syna Matthew Tyrmanda. Nagrodą jest 10 tys. złotych, publikacja powieści przez Wydawnictwo MG oraz część dochodów pochodząca ze sprzedaży książki.
Główna nagroda przypadła dwóm współautorkom – Monice Dyrlicy i Dagmarze Klejn, które nigdy wcześniej nie spotkały się osobiście, a powieść napisały, komunikując się przez internet.
W sumie na konkurs, ogłoszony we wrześniu zeszłego roku, wpłynęło 17 prac. Jury w składzie: dr Jarosław Klejnocki, dr Tomasz makowski, Rafał Grupiński, Piotr Januszewicz i Anna Stępniak oceniało nie tylko wartość literacką, oryginalność fabuły i umiejętność posługiwania się językiem polskim, ale też stylistykę tekstów, która powinna być utrzymana w duchu prozy Tyrmanda.
Głównego bohatera powieści, Jana Franciszka Stukułkę, porucznika służby czynnej 305 pułku piechoty, poznajemy na początku II wojny światowej. Podążamy za nim drogą kampanii wrześniowej, towarzyszymy mu w działalności konspiracyjnej, gdy podróżuje po okupowanej Polsce, od Krakowa po Wilno. Jak zwykle u Tyrmanda opowieść pełna jest celnych obserwacji, anegdot i opowiastek romansowych. Dostrzegamy w niej również fragmenty biografii autora.
Jak mówiła Dorota Malinowska-Grupińska, właścicielka Wydawnictwa MG, powieść tę można traktować jako zamkniętą całość, jednak nie jest to zgodne z zamysłem autora. Pod koniec książki główny bohater miał bowiem wyruszyć do Frankfurtu. Fakt ten stał się bezpośrednią inspiracją dla zorganizowania konkursu.
Konkurs na dokończenie minipowieści Leopolda Tyrmanda Wędrówki i myśli porucznika Stukułki
Laureatki: Monika Dyrlica, Dagmara Klejn
Organizator: Wydawnictwo MG
1 komentarz
Dalszy ciąg opowieści o poruczniku Stukułce, napisany przez panie Dyrlicę i Klein jest nieporozumieniem i należy go czytelnikom odradzać. Tyrmand chciał wyprawić swojego bohatera do Niemiec z pytaniem, co też takiego stało się z tym narodem. Autorki ten podstawowy fakt przeoczyły. W ich narracji Niemców w ogóle nie ma, poza dwoma dezerterami i w zakończeniu komendantem obozu. Gdzieś tam są, okupują, ale to tak, jakby mówiono o kosmitach. Zupełny brak nie tylko konstrukcji, ale sensu. Bohater wyjeżdża na roboty do Rzeszy, w chwili, gdy wojska niemieckie ciągną na wschód. Trafia jednak na Białoruś, a wkrótce potem wraca do Wilna wciąż okupowanego przez Rosjan. Czyżby podróż w czasie? Na dodatek Litwinka Aldona odzywa się doń śląską gadką. Ukrywający się w piwnicy Żydzi z zapasów szynek i innych rarytasów gotują tak wspaniale obiady, że czeka ich posada u proboszcza. W obozie koncentracyjnym jego pensjonariusze piją kawki i koniaczki, a przed sutym obiadem jeżdżą do muzeum oglądać wystawę Muncha. Taki fajny dowcip.
Cala opowieść to zbiór w większości ciężkawych wiców. W blogu, na którym autorki opowiadają o swoim pomyśle napisania tej książki jedna z nich mówi do drugiej: Puknij się w czoło i spójrz na chusteczkę, czy nie wysmarkałaś mózgu. To jest najtrafniejsza autorecenzja, jaką w życiu czytałem. Przygnębiające jest niechlujstwo wydawcy. Radziecki chłopiec denuncjator Morozow nie miał na imię Pietia, tylko Pawka. O ile autor może się pomylić, to redaktor ma obowiązek takie pomyłki wychwycić.