Czy zastanawialiście się, co by się działo, gdyby na jednej scenie wystąpili Johannes Brahms, Richard Strauss, Ferenc Liszt i Karol Szymanowski, a ich kwartetem kierowałby geniusz batuty Gustav Mahler? Teraz możecie się o tym przekonać, bo w Warszawie ruszają po raz drugi Szalone Dni Muzyki – jedyny festiwal, na którym klasyki wypada słuchać w wytartych jeansach i t-shircie.
Tandeta musi z natury rzeczy znieprawiać i wykoślawiać wrodzone poczucie piękna – powiedział lata temu Karol Szymanowski. I miał rację. Wyczucia estetyki i oryginalności odmówić mu nie wolno. Pod wpływem Witkacego zrezygnował z tradycyjnego romantycznego grania spod znaku Chopina i rozpoczął nowe poszukiwania. Obcowanie z artystyczną podhalańską bohemą, w tym samym stopniu rozmiłowaną w artystycznych eksperymentach, co w eksperymentach na własnym organizmie, i z zakopiańskim folklorem dość szybko znalazło odbicie w twórczości Szymanowskiego. Jego tournée po Europie, USA, a nawet Afryce Północnej przyniosło polskiemu mistrzowi sławę i… wzbogaciło jego kolekcję pocztówek. Jak przystało na gwiazdę zasłynął nie tylko z fenomenalnych kompozycji (słynna opera Król Roger). Gdyby na początku minionego stulecia istniały tabloidy, genialny Karol musiałby się opędzać od czyhających na niego paparazzi niczym diabeł od święconej wody, a historie o jego romansach z rosyjskim poetą i tancerzem Borysem Kochną, choreografem baletowym Siergiejem Diagilewem i kompozytorem Colem Porterem obiegłyby cały świat.
Ordery mam w nosie, ale chcę je mieć – powiedział kiedyś bezczelnie Johannes Brahms. A należały się mu one jak nikomu innemu. Początki jego kariery nie były usłane różami. Cierpiący niedostatek młody Johannes swoją muzyczną przygodę rozpoczął w hamburskim domu publicznym, którego bywalcom przygrywał na pianinie. Nie znosił kompromisów. Na owe czasy grał muzykę przestarzałą, nawiązującą do klasyki i baroku. Podążając dalej obranym przez siebie kursem, znalazł wreszcie fanów w Skandynawii i Wielkiej Brytanii. Tam też otrzymał upragnione przez siebie odznaczenie – i to nie byle jakie – złoty medal London Philharmonic Society. Aż strach pomyśleć, co by się działo, gdyby na koncercie Tytanów Brahms spotkał się z Richardem Wagnerem. Obaj kompozytorzy nie przepadali za sobą. Pewnie Brahms po pierwszej próbie wstałby od fortepianu. A Wagner wytargałby drewnianego Johannesa – jak zwykł mawiać o Brahmsie – za imponujących rozmiarów brodę.
Od szczęścia, jakim jest posiadanie talentu, cenniejszy jest talent posiadania szczęścia. Czy rzeczywiście Ferenc Liszt miał szczęście? Z pewnością miał talent, który się rozwinął, gdy Franciszek miał 9 lat. Wtedy zagrał swój pierwszy koncert, następnie jego kariera potoczyła się dalej w tempie nie mniejszym niż Michaela Jacksona. Był prawdziwym rockandrollowcem swoich czasów. Na jego koncerty ściągały setki zakochanych w muzyce węgierskiego mistrza wielbicielek, gotowych pobić się o rzucony przez kompozytora niedopałek papierosa. To przez szalejące dziewiętnastowieczne groupies rozpadło się jego małżeństwo z Marie d’Agoult. Pogrążony i zrezygnowany po kolejnym nieudanym związku Liszt postanowił szukać swojego szczęścia, przyjmując święcenia kapłańskie.
Muzyki nie można odrywać od tekstu, a słowa – od ożywionego nią obrazu – mawiał Richard Strauss – najodważniejszy i najbardziej skandalizujący z piątki tytanów. Nie bał się krytyki. Gdy w 1905 roku wystawiono jego operę Salome na podstawie wzbudzającej wiele kontrowersji sztuki Oscara Wilde’a, Strauss wywołał niemały skandal, ale zyskał zarazem uwielbienie publiczności i sporo pieniędzy, za które kupił willę w Garmisch-Partenkirchen. Ustawiony na resztę życia, święcił sukcesy, komponując w zaciszu swojej górskiej posiadłości słynne pieśni, dające mu coraz większą popularność. Niemniejsze emocje niż Salome wywołał skomponowany przez niego hymn Igrzysk Olimpijskich w Berlinie, za co Straussa posądzono o współpracę z hitlerowskim reżimem.
Mój akord D-dur powinien zabrzmieć jakby spadł z nieba, jakby przychodził z innego świata – pisał o swojej muzyce Gustav Mahler. Coś w tym jest, bo sam Mahler i jego muzyka są z innej planety. Był genialnym dzieckiem. Grę na fortepianie opanował w wieku czterech lat. A później wymachiwał batutą i komponował symfonie, jak nikt przed nim. Podobnie jak Liszt wykorzystywał swój muzyczną popularność do nawiązywania coraz to nowych romansów. Do historii przeszedł jego związek z młodszą o prawie 20 lat, piękną i niewierną Almą Schindler. Rozpad małżeństwa i liczne przygody miłosne doprowadziły Mahlera do załamania nerwowego. Cierpiący na depresję muzyk leczył się u samego Zygmunta Freuda.
Pięciu niezwykłych dżentelmenów. Mistrzów swojej epoki. Prawdziwe gwiazdy muzycznego postromantyzmu. Mieszanka ich osobowości na jednej scenie wywołałaby całkiem potężną eksplozję. Brahms, Szymanowski, Strauss, Liszt i Mahler – pięciu tytanów i pięć niezwykłych temperamentów – podczas Szalonych Dni Muzyki 2011.
Szykuje się nie lada gratka dla melomanów wszelkiej maści. 85 koncertów przez cztery dni, a na scenach 860 artystów z całego świata, wśród nich Sinfonia Varsovia, genialne akordeonowe Motion Trio, najlepsi folkowcy z Węgier – Muzsikàs i zjawiskowa japońska skrzypaczka Sayaka Shoji i wielu, wielu innych.
Izraelska subtelność
Do Warszawy przybędzie jeden z najlepszych interpretatorów muzyki Fryderyka Chopina – Iddo Bar-Shaï. Koncert z jego udziałem poświęcony utworom Brahmsa i Mahlera będzie można zobaczyć 30 września oraz 2 października podczas Szalonych Dni Muzyki.