Na ogół, czyli od zakończenia studiów aż po czas teraźniejszy, Andrzej Zwierzchowski nie stara się podążać za zmianami paradygmatu sztuki. Owszem, należy do swego pokolenia. Dzieli z nim sposób doświadczania świata. To, jak patrzy na rzeczywistość. Ale już nie to, jak ją widzi. I nie to, jak postrzega swoje w niej zanurzenie.
Debiutował u progu lat osiemdziesiątych. Podobnie jak niemal wszyscy jego rówieśnicy bojkotował stan wojenny i schyłkowy PRL, ocierał się o głośne akcje Gruppy, kibicował rozlewaniu się fali dzikiego malarstwa, którym wypełnione były przestrzenie niezależnych galerii, prywatnych mieszkań i niektórych kościołów. Uczestniczył w oporze, ale swoją twórczość trzymał nieco na uboczu od głównych gościńców sztuki. Nie przystał do dzikich, nie włączył się też do nurtu religijno-patriotycznego. Może pragnął powstrzymać swoje obrazy od nadmiernej deklaratywności, ponieważ miał więcej pytań niż odpowiedzi? Używał ciemnych, niemal czarnych tonacji, gdy wszystko wokół krzyczało czystymi barwami. Spoglądał w stronę Caravaggia, gdy inni analizowali Baselitza. Mógł się wówczas zastanawiać, czy pod koniec XX wieku jest jeszcze możliwe namalowanie sceny biblijnej, a jeśli nie – to o co ma chodzić w malarstwie.
Nie wygląda na to, że znalazł odpowiedź. Ani na to, ani na wiele innych pytań. Minione dekady wypełniły mu te same lub podobne wątpliwości. Jego twórczość, od zarania nacechowana wątkami metafizycznymi, ewoluowała formalnie i kolorystycznie. Wczesne, ciemne obrazy, nacechowane intensywnością skontrastowanych napięć kolorystycznych i kompozycyjnych, zastąpiły płótna utrzymane w jaśniejszej tonacji i bogatszej palecie barwnej. Ewoluowała również narracyjna warstwa jego dzieł – od syntetycznie i umownie traktowanego figuratywizmu, przez równie umownie traktowaną przedmiotowość i wątki pejzażowe, ku syntezie mającej wyrazić utajony, odwieczny dramat człowieka, który usiłuje wyzwolić się z doczesności, by dotknąć ideału; malarza, który wskazuje na niemożliwość osiągnięcia artystycznej harmonii bez usunięcia z pola widzenia tego, w co wikła nas życie. Większość jego obrazów zawiera więc w sobie epistemologiczne pęknięcie; w harmonię wprowadzony jest zgrzyt, który łamie wizualną urodę i każe szukać jej przeciwieństwa. Ład opisuje się przez chaos, harmonię wydobywa przez dysonans. Niebo nie ma wartości, jeśli nie istnieje piekło. Nie ma dobra bez zła.
Zaprezentowane na obecnej wystawie obrazy z ostatnich lat (2008–2012) ilustrują syntetyczny okres twórczości artysty, wzbogacony o nowy akcent, jakim jest umieszczenie w licu obrazu komentarzy słownych, poetyckich tekstów i cytatów wyjętych z potoczności. Równoległe wątki narracyjne, na które składają się wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości, postać zmarłego przed rokiem ojca i autorefleksje związane z samym malarstwem łączy podobna metoda wypowiedzi: lakoniczne, choć niekiedy bardzo drapieżne, pierwszoplanowe interwencje malarskie rozgrywane są na znajdujących się pod spodem jasnych i delikatnych, niemal abstrakcyjnych płaszczyznach malarskiego tła.
Cykl z ostatnich lat jest więc także nacechowany tym rodzajem estetycznego i znaczeniowego rozdwojenia, które odsłania obszar wiecznych ludzkich wątpliwości. Nie tylko poznawczych, ale i etycznych. A także wiecznych wątpliwości artysty rozdartego między biegłością warsztatową a potrzebą podzielenia się swym światopoglądem. Rozdwojenia, które mówi o niedookreślonych lękach i nierozstrzygniętych sprawach. W życiu i w malarstwie. I które wprowadza namysł nad tym, jak to się dzieje, że obraz może sam siebie kwestionować. Artysta nie chce tego rozstrzygać. Dzieli się tym, czego szuka i w co wątpi.
Ten zaskakująco świeży wizualnie zespół obrazów pokazuje nieczęstą u artystów dojrzałych odwagę stawiania sobie nowych zadań i szukania rozstrzygnięć dalekich od profesorskiej rutyny.
Anda Rottenberg
Andrzej Zwierzchowski – wystawa
Otwarcie wystawy: 12 listopada 2012 roku
Galeria Salon Akademii, Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie
Pałac Czapskich – Raczyńskich
Krakowskie Przedmieście 5
Warszawa