Karolina Jaklewicz powołała do życia nowy, niestosowany dotąd rodzaj sztuki operującej geometrią, który by nazwać można surrealnym geometryzmem. Ten czynnik nadrealizmu był już obecny w początkach twórczości artystki: w ciężkich, geometryzowanych bryłach o niewytłumaczalnej logicznie konstrukcji i usytuowaniu w przestrzeni, ulegających antropomorfizacji m.in. przez naznaczanie ich śladami ran. W miarę rozwoju twórczości malarki czynnik ten staje się coraz wyraźniej odczuwalny poprzez intensyfikację niezwykłego, ezoterycznego klimatu wypełniającego jej obrazy, przy czym niepośrednią rolę odgrywa w nich zawsze magia światła. Jest to tajemniczy obszar transcendencji; niezależnie od tego, czy ma ona charakter świecki, czy odnosi się do Absolutu. (Bożena Kowalska)
Na początku swojej malarskiej drogi Karolina Jaklewicz podejmowała tematykę rozległych pejzaży i wedut. Ale nawet wtedy nie interesowało jej realistyczne odtwarzanie wybranych fragmentów rzeczywistości. Ciekawiła zaś linia horyzontu – wieczna, niezmienna, w każdej przestrzeni krajobrazowej inna, każdorazowo też znacząca coś innego. Ta linia, choć wciąż inaczej pojmowana, czasem urwana, kiedy indziej podwójna i na różnych poziomach sytuowana, pozostała obecna w twórczości artystki do dziś, poprzez kolejne etapy rozwoju jej wizji malarskiej. A jest ta wizja niezwykła, na wskroś oryginalna; nie nawiązuje ani się nie kojarzy z żadnym innym malarstwem współczesności czy przeszłości. Bo Jaklewicz – co dla artysty jest warunkiem sine qua non – w szczególny, sobie tylko właściwy sposób postrzega otaczający świat. Pomija jego szczegóły, których naturą jest materialność, a więc zmienność i nietrwałość, a stara się wydobyć i określać to, co istotne, trwałe i nieprzemijające; zatem nie materialne obiekty, ale iluzyjno-symboliczne zjawiska.
Służyła temu od wczesnych, młodzieńczych już obrazów postępująca redukcja, konsekwentne syntetyzowanie prowadzące do geometryzacji. Żadnych detali z rzeczywistości. Motywem jej płócien są sześciany, prostopadłościany, trójkąty czy stożki, nieco, jakby perspektywistycznie odkształcone – w sumie niemal czysta geometria. Ale jednocześnie są to geometryzujące czy geometryczne formy, ciężkie i chropawe, jakby mury z betonu. Robią wrażenie grubych i nieprzepuszczalnych, poruszona faktura podkreśla ich nieustępliwość, ostentacyjną materialność. A jednak nie są one z rzeczywistego świata przedmiotowości. Bo takich form – kanciastych i szorstkich, bezokiennych i bezinteresownych, przenikniętych całą gamą asocjacji i odczuć – nigdzie poza wyobraźnią nie ma i być nie może. Są spoza rzeczywistości także dlatego, że nieco przeistoczone, potrafią być przezroczyste, ulotne, przesuwają się wobec siebie, jak kształty ze szkła, widzialne na wylot, ujawniające w głębi, na drugim i trzecim planie, podobne do nich, przenikające się wzajemnie w przestrzeni. Są wypełnione intensywnymi doznaniami: hieratycznej wzniosłości, nadrealnej przestrzenności i lekkości odlotu czy pogodnej świetlistości; bywają też posępne, okaleczone bliznami. Taka geometria – uduchowiona, kosmiczna, a czasem antropomorficzna – nie zdarza się. Jest osobliwą właściwością Karoliny Jaklewicz.
(Bożena Kowalska)
W ciągu siedmiu lat, od ukończenia studiów artystki (w 2007 r.) ta jej szczególna geometria ulegała kolejnym przeobrażeniom. Ciężkie, przytłaczające mury ośmiokątnych brył, które się pojawiły na jej płótnach jeszcze w czas edukacji – z rozmaitym, zawsze intensywnym zabarwieniem emocjonalnym, zależnym od usytuowania tych brył w przestrzeni i wobec siebie – stanowiły główny motyw obrazów malarki do 2011 roku. Sytuowała je na pierwszym planie, wyrastające kanciasto i samotnie, piętrzące się nad sobą, albo nasuwające się na siebie. Były niepokojące. Miały też w sobie coś z geometrii paradoksalnej. Bo choć objęte wzrokiem wydawały się prawidłowo i logicznie zbudowane, to jednak nie dałoby się ich przenieść w trójwymiar. Nie wiadomo bowiem, czy, ile, gdzie i pod jakim kątem ustawione były ściany zamykające wieloboczne bryły. Zwłaszcza, gdy w roku 2011 stawały się one coraz częściej na wpół przezroczyste, przenikające się z innymi lub rozpływające w poświacie domyślnego nieba, w przestrzeni ponad horyzontem.
Rok 2012 przyniósł w poszukiwaniach Jaklewicz nową fazę. W coraz oszczędniejszych jej kompozycjach pojawiły się i zdobyły dominację formy ostrokątnego trójkąta czy stożka, zawsze ostrzem zwróconego ku górze. W tej nowej fazie silniej niż dotąd ujawnił się surrealny aspekt twórczości artystki. Owe ostrokątne formy, nie inaczej niż dawne bryły z betonu, mają swoje własne życie rzadko jeszcze związane z ziemskim bytem, a prawie zawsze ponadziemskie, głęboko uduchowione. Bywa, że pozostały na nich ślady po okaleczeniach. Bywa, że chwieją się na zawodnych cokołach, są lekkie, ulotne i wznoszą się ponad linię niedosiężnego horyzontu przesycone światłem metafizycznych przestrzeni. Wśród nich szczególną siłą działania wyróżnia się Próba porozumienia z 2012 r. – stożek od ziemi nieskazitelną bielą światła sięgający w niebo i wysoko gubiący swoje ostrze w świetliście białym bezkresie. Dodatkową symboliczną wymowę nadają mu dwa znaki, jakby w powietrzu zawieszone, krótkie kreski – niby materialne odcinki listew. Rzucają one na biel stożka cienie: u góry błękitna – symbol nieskończoności, nieba, życia duchowego; u dołu czerwona – symbolizująca element ziemski: krew, miłość czy walkę. Te znaki symboliczne, których materialne istnienie podkreślone jest wywołanym przez nie cieniem, paradoksalnie rzucanym nie tylko przez światło ale jakby także na światło – pozostaną obecne również w następnym etapie twórczości Jaklewicz.
(Bożena Kowalska)
Nowy ów etap roku 2013 oznacza radykalny proces redukcji i syntezy. Powstają wysublimowane kolorystycznie, nasycone magicznym światłem, puste przestrzenie, przecięte tylko opalizującą linią horyzontu. Paleta w tej świetlistości ograniczona została, jak – przykładowo – w Tryptyku północnym do śladów zaledwie, w jednej jego części – umbry i sepii, w innej – niebieskości i pruskiej zieleni, albo po prostu szarości. Jest nadto w częściach wspomnianego poliptyku i w innych obrazach artystki z tego czasu ważna znaczeniowo emanacja blasku ultramaryny. W tym też, ale intensywnym kolorze unosi się w powietrzu, rzucając cień na prześwietloną przestrzeń, kreskowy znak symboliczny duchowości i – w kolorze karminu – analogiczny emblemat ziemskości. Rozległe te i opustoszałe quasi-pejzażowe obrazy z północną w tytułach należą do najbardziej przejmujących i urodziwych płócien Karoliny.
(Bożena Kowalska)