Wystawa Kiedy ciało staje się promieniem to malarska opowieść o poetyckiej grze autorki z barwą, formą i jej zmaganiach nie tylko z materią obrazu, ale również z własnym wyobrażeniem cielesności. Motyw nagiego ciała przewija się od lat w twórczości artystki, balansując pomiędzy afirmacją a nieco odrealnionym turpizmem. Aktualna wystawa, obok kolejnych prac poświęconych nagiemu ciału, prezentuje także obrazy z innych cyklów.
Joanna Ratajczak-Kurowicka – artystka i poetka, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu. Zajmuje się malarstwem, rzeźbą, instalacją, poezją. Autorka tomów poetyckich pt. Czas wyrwany, Warszawa 2001 r., Otwarty dotyk, Kraków 2014 r. Jej wiersze były też publikowane w Poezji Polskiej – Antologii tysiąclecia, Warszawa 2002 r. i innych antologiach. Prace prezentowała na ponad dwudziestu wystawach indywidualnych i kilkunastu zbiorowych.
Urszula M. Benka
Kiedy ciało staje się promieniem
Już trzeci raz piszę o malarstwie Joanny Ratajczak-Kurowickiej. Trudno zatem przemilczeć jakiś rodzaj fascynacji, którą odczuwam oglądając jej obrazy, obrazy coraz to różne. Artystka zresztą niecierpliwi się tym, w poczuciu, że pora rozpoznać ostateczną ścieżkę i dokonać wyboru tematu i sposobu, w jakim byłby unaoczniany. Zaczęła od kwiecistych, gorących autoportretów: te akty wydawały się graniczącą z narcyzmem prezentacją własnej seksualności, zarazem odnajdowaniem powiązań ciała z martwą naturą. Malowała tak w okresie modnych penetracji tragizmu ciała, kiedy i publiczność, i artyści (świadomi tego, bądź nie) pojmowali ciało na ogół w manichejskim iście przeciwstawieniu duszy albo duchowości. Pojawiało się mnóstwo prac szepcących o chorobie i śmierci, jej tymczasem obrazy dawały ciału totalną afirmację. U Joanny Ratajczak-Kurowickiej sednem było właśnie ciało, tylko ono. Pełne, jasne, świetliste, kwitnące, miłosne. Jednocześnie wtopione w jakiś ogród. Niewinne, otwarte i coraz bardziej tajemnicze, wręcz ezoteryczne, zaczęła bowiem bardzo szybko „uzupełniać” akt subtelnymi liniami budowanymi z liter. Ogród o rozwidlających się ścieżkach – zaciekawiona, zapewne weszłam na jedną z tych ścieżek. Spirali i wiolinowych kluczy było coraz więcej. Litery okazywały się tekstem. Cudownymi wierszami Joanny, bliskimi w swojej zwięzłości i lekkości haiku. Od razu wyjaśnię, że mamy tutaj do czynienia ze sztuką całkowicie zdystansowaną wobec gromko lansowanych trendów. Zarówno poezja jak malarstwo, fotografia czy światłoformy, nie szuka inspiracji w świecie zewnętrznym.
Tak więc i „haiku” to czysty samorodek, intuicyjnie rozpoznana forma, forma ta zaś staje się o tyle samoistna, że „drugi etap” malarstwa Joanny to właśnie zredukowanie ciała do jego najoczywistszej mandali: mianowicie do ośrodka ekstazy. Teraz bowiem ujawniają się nie akcentowane wcześniej metasensy. Cielesna światłość świata, we wczesnych pracach czerpana ze słonecznych prześwitów w rzeczywistych przedmiotach, zaczyna grać czymś ukrytym, lunarnym raczej i nocnym, niż dziennym. Wciąż ma łączność z łonem i dotykiem, ale nie tai już swoich wymiarów sakralnych, bowiem wspomniane poetyckie stance na autoportretach rozrastają się, tracą dekoratywną, komentatorską funkcję i wkraczają na pierwszy plan. Joanna Ratajczak-Kurowicka zaczyna je kunsztownie wyplatać z miedzianego drutu. Dbając o kaligrafię, przenosi tekst na druty-struny, akt coraz bardziej skupiony na anatomicznym źródle życia okazuje się jak już powiedziałam, muzyką. W rezultacie obraz upodobniony do instrumentu, do jakiejś wielostrunnej formingi, i jedynym mocno powiązanym z rzeczywistością elementem pozostaje naturalna barwa miedzi, czyli bursztynowo-miodowo-czerwony poblask – on jeden nominalnie kłóciłby się z symboliką księżyca. Gdyż srebrem nie jest. Ale księżyc często bywa niesrebrny. Ma swoje krwawe (te sa właśnie bardzo niepokojące) tonacje, ma swoje dziwaczne halo, wreszcie zagadkowe plamy. Jeśli obraz zaczyna być tkany z takich promieni, artystka już nie potrafiła oprzeć się pokusie i lunatycznie wbiegła na te linie jak na deskę szczytową dachu. Zaskakująca rzecz. Oto jej linie się prostują, wyprężają.
Etap miedziany zrodził bardzo wiele średnioformatowych prac, gdzie w lekkiej ramie przezroczysta mgiełka miedzianych linii aktywnie współgra z oświetleniem pomieszczenia. Mnie zafascynował sam pomysł: obraz przezroczysty! Pomyślałam: ktoś, kto maluje własne nagie ciało zatopione w przekwitających bukietach, musi podświadomie zmagać się ze śmiercią i starością. Musi zmagać się z bólem, strachem. Ale skoro odpowiada muzycznie, przezroczystymi obrazami? Szukałam klucza. Artystka ma wysoką świadomość swych decyzji, zna okoliczności wielkiej ucieczki współczesnego malarstwa od formy, nawet od obrazu jako podstawowej formy malarstwa, brutalnie negujące dzieło w imię jego bezcielesnej idei, „konceptu”. Jej miedziane Światłoformy nie miały jednak nic wspólnego z konceptualistyczną prowokacją. Nie pragnęła przyczyniać się do burzenia kanonów, obojętna na atrakcyjnie brzmiące obwieszczenia epoki „po sztuce” i „po nowoczesności”. Czego zatem poszukiwała? Nasuwało się – że samowiedzy. W Światłoformach mandala ukazywała swoją przezroczystość, wręcz niewidzialność, swoją niejednolitość, aby tym bardziej unaocznić obecność czegoś na dalszym planie, poza samą powierzchnią dzieła (kompozycje miedzianych drucików, rozpiętych w drewnianych czworokątnych ramkach najlepiej wyglądały nie na ścianie, ale zwisając u sufitu – wtedy oglądać je można było z każdej strony). A zatem ciało zamieniło się w spiralne wstęgi wiersza, w symetrycznie lub asymetrycznie budowane miedziane mandale, w złocistą treść bezsłowną, abstrakcyjną.