Na I Międzynarodową Wystawę Malarstwa Grupy Wyszehradzkiej składają się prace pięciorga artystów z każdego kraju. Są to: z Polski – Marta Antoniak, Mikołaj Kowalski, Tomasz Milanowski, Marcin Zawicki i Małgorzata Wielek-Mandrela; z Republiki Czeskiej – Daniel Balabán, David Hanvald, Jan Merta, Jiři Kudĕla i Robert Šalanda; z Węgier – János Pataki, László feLugossy, Tibor Urbán, Péter Lenkey-Tóth i Róbert Sütő; z Republiki Słowackiej – Milan Bočkay, Bohdan Hostiňák, Martin Knut, Adam Szentpétery i Ján Vasilko.
Zanim spróbujemy rozszyfrować sposób, w jaki prace wpisują się w temat wystawy, chciałbym zwrócić uwagę na plastyczny rytm, jednocześnie pełen wdzięku, ale też bardzo intensywny, który tworzy zestawienie prac. Bez wątpienia znajdujemy się na obszarze granic artystycznych, prowokujących i rozbieżnych. Jednak jest to drugi plan, przestrzeń, w której hierarchia kolorów, motywów bądź technik przybiera nieszablonową spójność. Jesteśmy i nie jesteśmy w zaproponowanym temacie. Można powiedzieć, że ten temat raczej chroni plastyków, niż naraża ich na surowe odosobnienie. W malarstwie dowolny temat stanowi swego rodzaju „prowincję ideową”. Wiedząc, jak tę pułapkę ominąć, można przemienić „prowincję ideową” w spektakl wizualny i intelektualny, w którym uniwersalność łączy się z talentem i wartością artystyczną. Ten punkt widzenia nie tylko inspirował, ale także zdeterminował wybory dokonane przez kuratorów, przedstawicieli każdego z czterech państw (Sławomir Toman, Frantisek Kowolowski, András Kákóczki i Peter Marković). Decyzje o wyborze prac stały się niejako doskonałym streszczeniem ruchów artystycznych danego kraju. Gdyby owego streszczenia zabrakło, międzynarodowa wystawa tej grupy państw byłaby pozbawiona sensu i stosowności.
Pod względem tematycznym zakres wystawy jest bardzo szeroki, niemal płynny. Dwudziestu artystów to dwadzieścia różnych wszechświatów wizualnych, które nie tylko się wyodrębniają, ale także wzajemnie przenikają, czasami w sposób zdumiewający. Marta Antoniak, Mikołaj Kowalski czy Tomasz Milanowski są doskonałymi przykładami artystów chaosu i dramatu, anomalii i mroczności. Szczegółowe analizy, które nam proponują, są wręcz niepokojące. Wpisują się w nurt artystyczny, który nazwałbym odtajnieniem piękna. Zastosowanie jasnych, gładkich linii ma służyć uchwyceniu brzydkiej strony piękna – jednego z dwumianów, wokół których buduje się świat, w jakim żyjemy. Czasami plastik zastępuje kolor, przejmuje jego rolę. W ten sposób prace sytuują się w obrębie „klasycyzmu technicznego”, który nie jest łatwo dostrzec. Można nawet mówić o wariancie pointylizmu polimerowego, jednocześnie (poprzez budowę) przypominającym Willema de Kooninga lub Jeana Dubuffeta.
Konstrukcje wizualne Marcina Zawickiego obejmują ten sam interwał groteski – egzystencjalnej i naturalnej, ale poprzez zestawienie fragmentów pozornie nie mają same w sobie nic groteskowego. Powiedziałbym, że seria jego prac Bez tytułu odwołuje się do zasad realizmu, zadającego gwałt poprzez powiększanie do przesady detali, jest to realizm insektarium. Także prace Małgorzaty Wielek-Mandreli nie oddalają się od tego, co nazwałem szczegółową analizą plastyczną: reprezentatywny pod tym względem jest obraz Zwierzę pochodzenia ludzkiego (Animal human). U tej twórczyni, tak jak i u Marcina Zawickiego, istota ludzka zbudowana jest z substancji mineralnych, roślinnych (tak jest w jej obrazach Ecres czy Vincent), a zwłaszcza z podstawowych form życia. Ukryta siła podtrzymuje to wszystko, czym jesteśmy lub czym moglibyśmy być.
David Hanvald jest geometrystą koloru. Jego malarstwo porusza się w cyklach, które wynikają z siebie. To mieszanka abstraktu i gestu. O ile David Hanvald jest postmodernistą przestrzeni geometrycznych, który często sam łamie własne rygory, o tyle Daniel Balabán to surowy neoimpresjonista (ekspresja niektórych jego prac jest podobna do tej, jaką odnajdujemy u Marty Antoniak czy Marcina Zawickiego). U Balabána kolor zawsze podlega formie, rzadko zyskuje autonomię, chociaż widać ewidentną bliskość z Picassem. Seria prac o tematyce „religijnej” (np. Buddha, David, Pieta pionowa) ma burleskowy charakter, jest wręcz niedorzeczna nie tylko na poziomie ludzkim, ale też w obszarach sacrum. Za to w większości prac Jana Merty kolory szarości stanowią wszystko. Formy – w większości niejasne, transparentne, pozostawiające podejrzenie, że dochodzi tylko do zmiany tonacji – wyrastają w pewnym sensie z tła, które jest dominujące, ale nigdy przesadnie wyraziste. Porównując tego twórcę z wspomnianymi wcześniej malarzami, mogę powiedzieć, że jego prace wyróżniają się zasadniczo natężeniem „słoneczności”. Malarstwo Jana Merty jest niejako interwałem ciszy w trakcie głośnego koncertu.