W ramach cyklu Ośrodka KARTA: Tematy Karty ukazała się książka Polityczni – zbiór relacji więźniów politycznych, którzy opowiadają o swoich pobytach w więzieniach Peerelu w latach 1982-86. W książce znajdują się zapisy 10 osób: Barbary Fabiańskiej, Jerzego Geresza, Zbigniewa Gluzy, Ewy Heynar-Skowrońskiej, Włodzimierza Kowalskiego, Krystyny Laskowicz, Andrzeja Machalskiego, Wandy Minickiej, Joanny Szczęsnej i Tadeusza Wypycha.
W przedstawionych relacjach dominuje nie wymiar polityczny uwięzienia (a więc poglądy polityczne, podziemie, Solidarność), ale więzienna codzienność – życie w celi, więzienne obyczaje, a zwłaszcza – zetknięcie z subkulturą więzienną – z kryminalnymi i różne warianty ułożenia sobie z nimi relacji.
Opowieści są interesującym i pozbawionym stereotypowości spojrzeniem od wewnątrz na komunistyczne więzienie. Są też szczerym zapisem indywidualnego przeżywania sytuacji ekstremalnej. Książka powstała na bazie relacji wydanych po raz pierwszy w II obiegu w 1988 roku.
Joanna Szczęsna
Więc jest kwiecień, wystawiam twarz do słońca, ta dziewczyna obok pisze sobie na palcach, starsza pani się myje, stoimy tyłem, żeby ona mogła spokojnie się myć. Wchodzi oddziałowa i każe zejść z okna, bo się kontak¬tujemy. My tłumaczymy, że nie, że ona się kąpie, my tu tyłem, w oknie, że słońce. Oddziałowa mówi:
– Ja wam wierzę, ale z „koguta” dzwonili, że się kontaktujecie. Zejdźcie z tego okna.
Zamknęła drzwi, my oczywiście z powrotem na okno, ja się opalam, tamta dalej pisze na palcach. Strażniczka wchodzi znowu i prosi, żebyśmy zeszły. I tak było ze trzy razy. Ona cały czas spokojnie, bo była przyjemną alkoholiczką, na którą wódka tak łagodnie działała. Nazywano ją „Ćwiartka”. Za czwartym razem otwierają się drzwi i wpada do celi sam naczelnik. Od progu zaplątuje się w prześcieradło, którym się ta kąpiąca starsza pani zasłoniła; więc wściekły jeszcze bardziej krzyczy:
– Wy tu umyślnie zasłoniłyście prześcieradłem wizjer, żeby się kontaktować.
– Ależ skąd, my się nie kontaktujemy, my tu na słoneczku. Tamta się kąpie i wstydzi.
Ale naczelnik, rozwścieczony straszliwie, wrzeszczy:
– Ta w okularach na dechy.
Padło na mnie, choć byłam niewinna. Chyba dlatego, że on z dołu musiał zobaczyć odblask słońca na okularach i wymyślił, że to ja. Niestety, nie można powiedzieć – to nie ja, to koleżanka. Więc idę, a korytarze w więzieniu długie. To nie jest bez znaczenia, że takie długie, ponieważ przez cały czas naczelnik mi wymyśla. Ja mu spokojnie odpowiadam; on krzyczy, że jestem bezczelna, że on pół godziny stoi na dole i widzi, jak się kontaktuję. Ja pytam:
– Czy pan naczelnik jest pewny, że to było pół godziny, że to byłam ja, gdzie tu sprawiedliwość?
On krzyczy:
– Tu szukacie sprawiedliwości?
Ja: że sprawiedliwości można szukać wszędzie, i tak sobie konwersujemy przez cały ten korytarz, a im spokojniej mu odpowiadam, z tym większą wściekłością drze się na mnie. Więzienie łódzkie ma inny rozkład niż mokotowskie – na Rakowieckiej schody są wewnątrz oddziału, tymczasem tam była zewnętrzna klatka schodowa, tak że każde piętro było oddzielone od schodów kratą, natomiast gdy się już wyszło na klatkę – to jakby całe więzienie moje. Można się było dostać na sam dół i do pomieszczeń, gdzie były pokoje przesłuchań, gabinet naczelnika i tak dalej. W momencie, gdy oddziałowa otworzyła drzwi na tę klatkę schodową, naczelnik już był w absolutnej furii, a we mnie też wściekłość narastała. Zaczął krzyczeć na mnie:
– Ty bydlaku!
I to już było za dużo. Stanęłam, tupnęłam i jak nie wrzasnę:
– Mam jedną sprawę, będę miała dwie, a ciebie, skurwysynu, spierdolę z tych schodów.
I do niego. A on, mały i w okularach, w nogi. Miałam duży rozpinany sweter, oddziałowa złapała mnie za ten sweter, a ja się tylko otrząsnęłam, tak że jej został w ręku. I za naczelnikiem, a on ucieka i tylko odbija się o półpiętra. Dolecieliśmy do parteru, on wpadł do swego gabinetu, zamknął się tam na klucz. Zaczęłam walić kopniakami, a tu żywego ducha. Tylko w biegu widziałam, że na kolejnych piętrach za kratami stoją kalifaktorzy i oddziałowi z otwartymi ustami – patrzą, co się dzieje. Kopnęłam jeszcze parę razy w te drzwi, krzycząc:
– No wyjdź tchórzu, wyjdź tchórzu!
Ale widzę, że on ani myśli wychodzić i stawiać mi czoła. W związku z tym wróciłam na górę – i co widzę? Oddziałowa stoi w charakterze żony Lota, tak jak ją zostawiłam, z moim swetrem, i mówi szeptem:
– Boże, Szczęsna, ja was rozumiem, wyście się zdenerwowali, uspokójcie się.
I bierze mnie do dyżurki:
– Siadajcie, ja was w tym stanie nie mogę puścić do celi.
Łapie „Głos Robotniczy” i zaczyna mnie wachlować, ja siedzę rozwalona, a ona wachluje.
– Ja wam zaraz dam kropli na uspokojenie, tylko się nie denerwujcie.
Nagle odsadza się, patrzy na mnie i mówi:
– Szczęsna, ja nie wiedziałam, że wy znacie takie słowa!
Z mieszaniną podziwu, uznania, szacunku, bo rzeczywiście przez parę miesięcy trzech groszy nikt by za mnie nie dał. Oddziałowa mnie powachlowała, dała kropli walerianowych, wprowadziła do celi i… nic. Nic się nie wydarzyło. Nie poszłam na dechy, naczelnik się nie pojawił. Parę dni minęło, otwierają się drzwi i oddziałowa mówi chichocząc:
– Szczęsna, zabrali wam paczkę – i śmieje się, już wie, że naczelnik nie chce mnie widzieć na oczy.
Krystyna Laskowicz
Na Młyńskiej krążyła fama o Ewie „git-królowej”. Codziennie słychać było śpiew i krzyki. Piosenki najczęściej śpiewała dwie: „Czarny chleb i czarna kawa, opętani samotnością, my tęsknimy tylko za tym, co nazywa się wolnością…” i piosenkę o śmierci w więziennej celi. Wśród kryminalnych sławę przyniosły jej długie i zawiłe składniowo wiązanki przekleństw. Posługując się prawie wyłącznie wulgarnymi słowami, budowała całe monologi i prowadziła zażarte kłótnie. Kryminalni nie byli w stanie jej dorównać, więc gwizdali z zachwytu. Dochodziły też do celi odgłosy burzliwych awantur albo nawet szamotaniny z udziałem Ewy. Któregoś dnia Ewę przeniesiono do mojej celi.
Gdy zobaczyłam ją wprowadzaną przez oddziałową, to kolana się pode mną ugięły – co tu robić z taką agresją? Początek był bardzo trudny. Ewa nie chciała jeść ze mną przy stole, jako z niegrypsującą. Obiady wyrzucała natychmiast do zlewu. Jadła chleb, piła herbatę. Ale nie dałam się wyrzucić od stołu. Podczas mycia przyglądała mi się, a ja tu nic, żadnego tatuażu, żadnych kropek, ciachań. Ewa miała dziesiątki głębokich i rozległych blizn na całym ciele (samookaleczenia jako dowody odwagi i samozaparcia). Obserwowała mnie, zresztą, bez przerwy.
Na trzeci dzień zaczęło się: potnie mnie, pobije, skopie. Potem, że potnie siebie, powiesi się, udusi mnie w nocy i tak w kółko. Nie chciałam domagać się od ad¬ministracji więziennej przeniesienia którejś z nas do innej celi. W końcu się zdecydowałam. Zaczęłam też krzyczeć, gdy ona krzyczała. Ona, że potnie i zatłucze, ja – to tnij, a jak ci oddam, to się nie pozbierasz. Ona, że się powiesi, ja – to się wieszaj i nie zawracaj głowy, bo czytam. Ona, że głoduje, bo zamknęli ją w celi z nie-gitówką, ja – że to kpiny, a nie głodowanie, bo je chleb. Trwało to dość długo.
W końcu sprawa rozegrała się ostatecznie. Ewa napięta i bardzo już zmęczona (ja nie mniej) usiadła wieczorem na swoim górnym łóżku i rozpoczęła wszystkie groźby na nowo. Krzyczała przez łzy, cała się trzęsła. Nie potrafiłam rozbroić jej desperacji i udręczenia. Też zaczęłam wrzeszczeć, że tylko straszy, a nic nie robi… Powybijała szyby, rozbiła blindę – nie pamiętam czym – i wyrzuciła za okno platery, odzież, jakieś książki. Pokaleczyła się trochę, niezbyt mocno.
Zabrali Ewę do kabaryny. Poszła spokojnie. Wróciła po pięciu dniach, rozluźniona i uśmiechnięta. Powiedziała, że choć nie grypsuję i nie mam kropek, to jestem git, bo – po pierwsze – nie kabluję, po drugie – nie bałam się jej, po trzecie – nie mówię w ogóle, co się dzieje w celi. Potem jeszcze przeszło dwa miesiące siedziałyśmy same we dwie w celi i nigdy nie wracałyśmy do tego początku. Po jakimś czasie klęła mniej, zaczęła trochę czytać. Była lojalna i uczciwa. Nigdy się nie zdarzyło, aby mi cokolwiek zginęło, gdy szłam na długie godziny przesłuchań. Za nic nie chciała mi mówić po imieniu. Gotowa była wszystkie prace porządkowe w celi robić sama, czasami wręcz na siłę musiałam jej wyszarpywać szmatę, gdy była moja kolej sprzątania. I jeszcze to: jeśli budziła się w nocy i zauważała robactwo, to stawała na środku łóżka i wołała: „niech je pani złapie, bo się boję”. A ja łapałam, choć na wolności bym tego raczej nie zrobiła. Ewa wśród swoich nigdy by się pewnie nie przyznała, że się boi czegokolwiek.
Jerzy Geresz
W porze obiadu wszyscy siadają do stołu, ja z nimi, a tu konsternacja – pozostali spoglądają po sobie. Bax z pewnym zażenowaniem odzywa się:
– Widzisz, my tu wszyscy grypsujemy, grypsujący z niegrypsującymi nie mogą jadać przy jednym stole, najlepiej by było, jakbyś grypsował z nami.
– Jasne! Grypsuj tak jak my i będzie fest – popiera Cygan.
Przyjąłem to zaproszenie. Miałem poczucie, że moja odmowa oznaczałaby brak uprzejmości. Nie chciałem zepsuć miłej atmosfery. A w głębi duszy – bardzo lękałem się sytuacji samotnego „ciała obcego” w tej społeczności. Za bardzo czułem się zmaltretowany taką sytuacją w „internacie”.
Już w trakcie obiadu, Bax zaczął mnie szczegółowo wprowadzać w tajniki grypsowania. Przede wszystkim: grypsujący to nie grypser, to ostatnie słowo oznacza męskiego członka! Grypsujący jest obowiązany do posługiwania się „bajerą” – żargonem grypsujących. I tak: nie mówi on, tylko „nawija”; nie pali, tylko „jara”; jara się „szlugi”, a nie papierosy. Nie pije on, tylko „kira”, przy czym kira się z „kubanów”, a nie z kubków. Nie je on, tylko „szamie”, a szamie się z „dołków” – misek – bądź „platerów” – talerzy. Nie patrzy on, tylko „obcina”, na przykład przez „lipo” – okno. Jeżeli klawisz obetnie go przez „kukiel” – wizjer w drzwiach – przy czymś zakazanym, to jest „przypał”. W wyniku przypału zazwyczaj następuje „kipisz” w celi. „Gady” mogą wykipiszować na przykład „mojkę” – żyletkę, dlatego mojki i wszelkie ostre przedmioty należy starannie „kitrać” – chować. Czasami gady przeoczą coś z rzeczy zakazanych, co nie było skitrane – wtedy radość – „pofarciło się”! Natomiast nie wolno powiedzieć, że się udało; tylko „gadom” czy „psom” – milicjantom – może się coś udać, na przykład kogoś „skręcić” – aresztować. Nie siedzi się w więzieniu, tylko „garuje”, a jak się ktoś dorobi dłuższego stażu w garowaniu, to powiedzą o nim, że jest „stary garucha”. Zależnie od wieku garujący jest „małolatem” bądź „zgredem”.
Większość zasad grypsery ma generalny klucz: nie wolno używać słów mogących wywołać skojarzenie z męskim członkiem. Nie wolno powiedzieć „drut”, należy mówić „przewód”; mogłoby to bowiem stworzyć sugestię, że któryś z grypsujących bierze do ręki druta, czyli męskiego członka, a taka sugestia jest niedopuszczalna. Na tej samej zasadzie niedopuszczalne jest użycie słowa – „koniec” i wszelkich pochodnych. Tak więc grypsujący niczego nie kończy, tylko „krańcuje”, ani też jemu nic się nie kończy, tylko ewentualnie krańcuje się – na przykład garowanie. Grypsujący niczego nie ciągnie, tylko „targa”. „Ciągnięcie druta” to masturbacja ustami, dlatego grypsujący nie może niczego ciągnąć. Nie mówi się nawet, że w celi jest przeciąg, tylko – „przetarg”. Na jajko grypsujący mówi „skorupiak”, by uniknąć sugestii, że bierze do ust czyjeś jądro. Najogólniej – niedo¬puszczalna jest sugestia w jakikolwiek pośredni sposób przyrównująca grypsującego do „cwela”, czyli gwałconego współwięźnia.
1 komentarz
Warto byłoby poprawić błędy w notach biograficznych (tu: biogrbiograficznych).