W 2011 roku przypada setna rocznica urodzin jednego z najwybitniejszych artystów fotografików powojennej Polski – Wadima Jurkiewicza. Jest to znakomita okazja, by przypomnieć tę niezwykle kreatywną postać. W dniach 5 sierpnia – 1 października 2011 r. w Dolnośląskim Centrum Fotografii Domek Romański odbywać się będzie monograficzna wystawa Wadima Jurkiewicza, której towarzyszyć będzie album dokumentujący jego dokonania artystyczne. Na ekspozycji zaprezentowanych zostanie kilkadziesiąt czarno-białych fotografii, przede wszystkim z lat 50. i 60.
O takiej śmierci mówi się zwykle, że była niepotrzebna, jak gdyby można było uzasadnić potrzebę jakiejkolwiek innej śmierci w normalnych warunkach. Mówi się też, i pisze w takich wypadkach o śmierci na stanowisku…, na straży… itd. Tragiczna śmierć Wadima Jurkiewicza miała, bowiem rzeczywiście ścisły związek z uprawianą przez niego i umiłowaną fotografią. Zginął w pomieszczeniu służącym od lat za ciemnię, rażony prądem z powodu niedostatecznie konserwowanych urządzeń. Ten kuchenny szczegół wymieniam tu jedynie ze względu na jego widome, choć tak często bagatelizowane znaczenie – a poza tym stanowi on przejaw niezmiernie znamiennego stosunku Jurkiewicza do realiów, urastającego często do poważnych problemów bytowych. Życiowa abnegacja, przezwyciężana jedynie pod wpływem rodziny, pozycji itd., charakteryzuje całe jego życie: komplikuje je, ubarwia zarazem – kończy je wreszcie.
Dr Wadim Jurkiewicz urodził się w Łohiczynie (pow. piński) w roku 1911. W Pińsku złożył egzamin dojrzałości, po czym wstąpił na Wydział Lekarski Uniwersytetu Wileńskiego. Tu dzielił los wielu przedwojennych studentów, utrzymując się z trudem ze skromnego stypendium. Nie byłoby może tak źle, gdyby nie pewne jego ówczesne artystyczne hobby – malarstwo. Oddał mu się też z typową dla niego, całkowitą pasją, malując akwarelą i rysując, a przede wszystkim, skupując całą dostępną mu literaturę z tej dziedziny – albumy i monografie malarskie.
Musiało to oczywiście poważnie nadszarpnąć studencką kieszeń i doprowadzić w rezultacie do przymierania głodem. W ciągu długich miesięcy jego podstawowym wiktuałem była ocukrzona woda. Nie wstydził się też zarobkowania pracą fizyczną, choć wtedy stosunek dużej części społeczeństwa do takich praktyk był zgoła inny niż obecnie. Pasję tę traktował poważnie, stawiając sobie jak zwykle wysokie, może nawet zbyt wysokie, wymagania. Pewnego dnia, w przystępie zwątpienia, zniszczył cały swój dotychczasowy dorobek, aby już do tego nie powrócić, chyba że w późniejszej fotografii dopatrzymy się reperkusji tej pierwszej pasji.
W czasie okupacji znalazł się we Lwowie, gdzie jako lekarz pracował w fabryce cukierniczej Hazet. Nie opuszczał go widać niepokój duszy i chęć ucieczki od ponurej rzeczywistości, bo oto nowe artystyczne hobby owładnęło młodym lekarzem – muzyka. Udało mu się nabyć okazyjnie dużą ilość wartościowych płyt, toteż w kółku przyjaciół począł urządzać domowe koncerty – konspiracyjne czwartki muzyki poważnej. Były one o tyle podobne do króla stasiowych obiadów, że żona przygotowywała na nie większą ilość zawiesistej i smakowitej zupy fasolowej, dbając nie tylko o duchowe potrzeby braci artystycznej.
Wieczory te cieszyły się dużym, nawet zbyt dużym, jak na okupacyjne warunki, powodzeniem, a mieszkanko państwa Jurkiewiczów zapełniali artyści opery, studenci konserwatorium i inni melomani, aż do godziny policyjnej. Tu, we Lwowie, zaszedł też w życiu Jurkiewicza pewien drobny fakt, którego właściwe konsekwencje miały się dopiero później ujawnić: dostał swój pierwszy aparat – prymitywnego kodaka. Był rok 1945.
W tym samym roku Jurkiewicz przyjechał do Oleśnicy. Jeszcze z paką płyt, ale już z aparatem. Po okrzepnięciu w nowych warunkach zabiera się z typową dla niego pasją do fotografii. Jest samoukiem. Gromadzi literaturę, nie zraża się niepowodzeniami. Fotografia wciąga go coraz głębiej: z rozrywki staje się stałym i poważnym zajęciem, które z każdym rokiem pochłania więcej czasu, pieniędzy i zdrowia. Często całe noce spędza w ciemni, dosypiając do rana w fotelu, potem praca zawodowa (jest lekarzem zawodowym) i … powrót do ciemni. Zaniedbuje przy tym posiłki (wracają stare przyzwyczajenia) i niezbędny odpoczynek, a dochodzą jeszcze częste wyjazdy.
Utrzymuje bowiem stały i bardzo aktywny kontakt z wrocławskim środowiskiem fotograficznym, a także z Poznaniem i Krakowem. Nie jest wykluczone, że ten nieregularny i wyczerpujący tryb życia poważnie osłabił organizm, który potem tym łatwiej dał się pokonać. W tym czasie jednak wykazuje pełnię żywotności. Urlopy spędza na żmudnych wycieczkach fotograficznych, angażując w to swoich najbliższych.
Wysokie wymagania, jakie stawia zarówno sobie, jak i innym, to cecha, która w jego pracy fotograficznej wysuwa się na pierwszy plan. Doprowadza go do późniejszych sukcesów, ale i do nieuniknionych konfliktów. Nie może np. zrozumieć wybitnie merkantylnego stosunku do sztuki u niektórych kolegów, podobnie jak nie toleruje łatwizny, maniery przyjętej lub stworzonej przez nich, skostnienia w schematach banału. Cechy te oczywiście nie czynią go popularnym, ale też wcale za tym nie goni. Jest rzeczą znamienną natomiast, że nawet ludzie mu niechętni nie przestają go szanować za jego stosunek do pracy i wkład do sztuki, którą uprawia. Nie każdy chce i może zdobyć się na tyle poświęcenia i bezinteresowności. A Jurkiewicz powoli traci praktykę prywatną, bo nie ma na nią czasu, poświęciwszy się bez reszty fotografii. Niepoprawny cygan…
Za początek jego działalności artystycznej na polu fotografiki można przyjąć rok 1951 – wstąpienie do wrocławskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Fotograficznego. Już w 1952 roku zostaje członkiem Związku Polskich Artystów Fotografików. Ten pierwszy okres sześciu lat pracy fotograficznej sam Jurkiewicz nazywał okresem zdjęć cacanych. Ma przez to na myśli całą dziedzinę nie tylko krajobrazów spod znaku drzewka i chmurki, widokówkowej architektury, słodkich zwierzątek i kwiatów, sztucznego portretu – ale i wymuskanego światłocienia czy programowego reportażu. Jest może zbyt surowy w tej ocenie swojej pracy, ale też może dlatego uparcie, choć powoli, wyswobadza się ze schematu. Szuka. Nie zrywa przy tym kontaktów z aktualnymi prądami, nurtującymi ówczesna plastykę.
Nie można zapominać o jego niegdyś aktywnym, choć bardzo amatorskim zaangażowaniu w malarstwie. Zresztą i w fotografii też nigdy nie przestał być amatorem w lepszym tego słowa znaczeniu. Chodzi stale na wystawy malarskie, jest świadomym świadkiem wielu przemian, chłonie nowe prądy. Zestawia je z możliwościami tworzywa fotograficznego i wyciąga z tego praktyczne wnioski. Swoje studia światłocieniowe wysyca i pogłębia walorowo. Reportaż sprowadza do studium, a nawet do widma ruchu. Treści swych prac poddaje surowej selekcji – syntetyzuje je. Przemiany te można śledzić choćby na kilkuletnim cyklu, czy raczej leitmotivie Latarń. Stale przy tym szlifuje technikę.
Przychodzi rok 1956, okres gwałtownego wyzwolenia wzbierających prądów i aż nazbyt swobodnego płynięcia plastyki w najrozmaitszych kierunkach. Jurkiewicz znajduje sprawdzenie i potwierdzenie nurtujących go tendencji. Podobnie jak z akwarelą, zrywa z dotychczas uprawiana fotografią, przynajmniej tak mu się wydaje. Na szczęście nie pali większości starych prac. Uczy się fotografii od nowa, układając z klocków i fotografując etiudy kompozycyjne i strukturalne. Zbyt dojrzale jednak traktował fotografię przed tą przemianą, aby mogła być ona tak gwałtowna. Zwrot zaznacza się tu głównie w pogłębianiu syntezy formalnej i treściowej, czego wyrazem jest świadome przejście do grafizmu. Bierze także na warsztat nowe całości tematyczne (Ściany i później Schody).