„Jasnopis to próba nowego języka, zaledwie przymiarka do gramatyki przeczutej epifanii mowy, której źródłem jest inne, nowe życie – życie pojedyncze, odmienne. Tyleż bliskie, co obce w swoim pokrewieństwie. Jednocześnie Jasnopis otwiera się na każde dopowiedzenie lektury. Tam, gdzie rezygnuje z arbitrażu interpunkcji, woła o czytelne dopełnienie. Tam, gdzie zmilcza fakty, rozpościera się przestrzeń kreacji, za którą stoi w równym stopniu autor, co czytelnik. Tam wreszcie, gdzie nadużywa przerzutni, przerzuca odpowiedzialność za własne zachwyty i zwątpienia w stronę tego, kto czyta długo w noc przy niewyraźnym świetle” – pisze o tomie sam autor.
JASNY OPIS
tym najlepszym z niego wyjściem
najlepszym jego światem
jesteś zanim powiesz
czego w nim brak
DO WYTRZYMANIA
nie musisz nie możesz się dowiedzieć niczego
nowego pod słońcem balują czerwie rozkładu
chodzi cała darń z każdej szczeliny lezie żywot
w twoim kierunku udaje się kiełek starca pchany zefirem
niby mała rzecz a nie do wytrzymania coś znaczy dziś
dzień wiedzy u nas dostatek i dobrze jakby ktoś pytał
ale nie będzie żadnych pytań ta trawa może jeszcze wzejść
zanim cię zabierze jej oddolny manifest dotamtąd iść
i jednocześnie zostać tam gdzie zdaje ci się teraz jesteś
chociaż jeszcze o tym nie wiesz jest twoim wyborem
w tym stanie zamieraj jak długo się da znieść ja
DO WYJAŚNIENIA
wyjawiona obecność ot po prostu wydarzyło się
nagle przestały wystarczać elementarne akceptacje
automatyczne zabiegi troskliwe antycypacje strachy
wzięły górę złożone decyzje chwyt szczypcowy opór
materii ubyło metafory okazały się produkcją uników
starczyło ich raptem do pierwszego słowa którego nie ma
co popadnie w ruinę poza mętnym wyobrażeniem wiem
o zakusach czają się w nieporozumieniu skąd wydobywa się
kształt rzeczy złowrogi dopust pewności z jaką może i da się
mówić wyraźnie i co gorsza robić z tego sentencję
dla kogoś komu nie wystarcza czcigodnej krepy i uzdy łez
z jakiej zrywasz się w godzinie ostatniej i widzisz jasno
jej pierwsze odliczanie jakby nie było czasu do stracenia
świadczą o tym grawerowane bruzdy koryta którymi płynę w tobie
jeszcze mieszczą ciasno jak nabita krwią żyła nas twoich ludzi
głosek bez liku i większego znaczenia już mniej
WOLIERA
w każdej chwili przy kołysance czuwa cień
przebudzenia zdarzają się świty ciche od szronu
podchodzącego pod gardło jak krawędź kartki
przeciągnięta po kącikach ust otwiera ciało mowy
mroźny kondukt wygłodniałego ptactwa tak jest
zawsze w czasie stagnacji przemożna rozpacz momentu
krzyku i potem długo jeszcze pozostaje z nami strach
wyjedzone dziury w ziemi patrzą jak teleskop na promenadzie
w zupełnie nieme dziury w oczach nie starcza monet
na przeprawę przez rzekę mazutu droga moja to ty
czy co tak woła w niebogłosy które są jak to ptactwo
uparte i wracające wciąż do utopionego ogrodu
gdzie pobłyskuje żeton ostry jak harpun sokolnika
z jakiego zrywa się do lotu notatka widać moja
wina że próbuję ci powiedzieć czego nie ma w mocy
klatka i obcy ci język wróci łaski pełen czystych łez
JASNOPIS
brzydliwe następstwa oczywistych zawierzeń
zostają daleko za nami kiedy wychodzimy
w otchłanną przejrzystość końca kalendarzy
jest jakby wszystko możliwe ponownie
stawia kroki jakieś ja mówi gdzie iść wyraźnie
po imieniu pozostaje echo w powietrzu mroźnym
a jednak naszym wziewanym z niskich chmur
przechodzących między rzadką zabudową
świata ludzi o których nie powiemy już nic
dystynktywnego a może jednak drodzy ludzie
z powietrza dobrzy ludzie z pamięci ulatniają się
by zrobić ci miejsce w życiu którego nie ma
nazbyt znów wiele do zamęczenia pytaniem
tyleż odwiecznym co po prostu powtarzanym
z braku lepszych słów w kółko tym samym tonem
podniesionym bez powodu jakiego jesteś cichą
dostarczycielką śmierci ty moja miła sercu zabawko
chrzęścisz pod delikatnym naciskiem chodaczków
jak papier mięty przez drobne palce
które nie zostawiły na nim ni śladu wahania
wszędzie tylko kreski i geometrie skrzyżowań
skąd wiesz gdzie najlepiej się udać nie pytam
tylko idę w twoje ślady znikania z drugiej strony
jestem winny ci wyjaśnienia bez których się obędziesz
gdy śpisz twój dom zamieszkuje inna fikcja
równie zwiewna i nieporadna szykowna
i potencjalna jak antonim stawiany na chybcika
w trakcie gry języka kalamburów jak decyzja
podjęta w arbitralnym momencie za jaką nie zdąża
uśmiech jesteś trafiona w samo sedno próżni
przez ślepą wolę opowiadania się istnienia
z którego nie możesz nic dla siebie mieć prawdziwie
poza absolutnym zawłaszczeniem jest ci ono obcym
ciałem w złożonej już żałobnej mozaice z nas
będzie jeszcze pożytek i radość odroczenia
które cię uniewinnia jak brak zdania myślisz
masz najpierwsza niemoto coś się zmówiła głos
martwych cię przekrzyczy tak oto jak brzask
lądujący na alpace przytulnej jak oczy szkliste
od szlochu za nią lodowacieją w ciepłym lodenie
na wypadek gdy przyjdzie czas jasnopisania
nie dasz nic po sobie poznać i zabierzesz dokąd
bądź tylko cicho wersy wymierzysz w twarz
zatrzymana rzeka stojąca woda jak ujęcia w filmie
z epoki dyskretnych awansów czynionych w pozie
nonszalanckiej lokatorce wieży ciśnień wyparowały
robiąc miejsce pod krzyżówkę autostrad i średnicówek
po jakich jedziemy w czasy wszelkiej niedyskrecji
gwarantującej spokój ducha zwłokom napakowanym
jak lale na anabolach w witrynach i na lamperiach
jak pneuma w kartonik z liścikiem podarunkowym
wnikają gładko w seplenione wulgaryzmy chłoptasiów
ale to cię nie niepokoi jeszcze bo nie ma tego
złego we wspólnym powietrzu ciężkim od smogu
który tniemy profilowaną szybą jak światłem widzisz
no właśnie co zostaje ustanawiają twoje oczy
komunikują zachwyt bez wzajemności ze strony
widziadeł bo pewnie tak ci się jawi stan dnia
popołudniem w głębokim styczniu gdy zmierzcha
otwiera się studnia w jakiej leży lustro i przyjmuje
do głębi toni przejęte zbyt bardzo sobą istoty spadania
pełne wiary jak wiadra rzucone na długim sznurze
w dół podczas suszy spowodowanej skutym lodem
wiecznym wmówieniem czy jak kto zwał
odpoczynkiem mówię ci to teraz żeby nie powtarzać
potem gdy już zaznasz głębi rzeki jaka płynie
pod spodem którego nie ma dla mnie świat
poza tobą jest wiele innych ty i tylko jedno ja
bez echa się obejdzie choć jeszcze nie upadło
i w tym stanie tym razem zamieszkamy bez łez
w tym teraz przeczekamy pogody i bezkres znaczeń
okaże się finalnie przychylnym gestem podczas postoju
słanym jak całus w słońce przez mikrą dłoń
która nie mieści wciąż kamienia tylko kwarki i osady
przesypuje z zachwytem jakby to była materia
pod fundament nowej fantazji w jakiej znajdzie się
miejsce na prawdziwy chaos a nie tylko porządki
czynione ukradkiem kiedy drzemie sybilla i się wie
co może znaczyć chwila teraźniejsza bez przyszłości
się przeżyło umartwienia bez wizji jutra innego
niż tylko powtórka jutra które zaszło już wczoraj
i chce się czegoś lepszego dla swojej resztki snów
dlatego wypada milczeć i milczy się zawsze w obliczu
trzeźwego przebudzenia sybilli której nic się nie śniło
poza drogą uciekającą w każdym lusterku do jakiego zbliża się
czarny punkt choć trudno ustalić w jakiej jest odległości
od nas teraz księżyc śpi w dzień kiedy płoniesz z radości
ekscytująca obserwatorko blasku zasuwasz wokół siebie
zaglądasz w każde swoje odbicie jak w kalejdoskop
który zostawia w polu widzenia plamki po euforii barw
jakich próbujesz sięgnąć w pijanym tańcu kręcisz się
i zostawiasz podpis jak lej trąby powietrznej
który dotknął akurat miejsca gdzie przed sekundą
staliśmy oniemiali żywiołem dla którego szukam słów
uzasadnień jakby nie wystarczyło wyrzec przeminęli
cali w ziemi dobrzy ludzie z pamięci jak klepka wiadra
butwiejąca w zbrojeniu domu ludzi z powietrza okuta
żelastwem z brony głęboko pochowanej za stodołą
w szczyrkowym dole nie powie ci nic poza albumem
melancholii w jakim przechowywane są pejzaże
przerwanych dawno biografii wyrażone perspektywą
alei brzóz gdy przyjrzeć się bliżej zakończonej niechybnie
czernią punktu pod zrezygnowanym pędzlem
którym ktoś przeciągnął na ślepo i wypadł z ram
jak obraz chciał nic nie przeszkadza wątpić niepodobna
do niczego podróż można to sobie wyobrazić jak sznur
trzyma się mocno obłąku który wpija się w ręce pełne
śmiesznej woli ucieczki dokądkolwiek powiodą oczy
słusznie czy nie wyrobisz sobie zdanie jasne od początku
było że nie uniesie wiader ludzi pamięci i powietrza tylko
spadnie w studnię czasu z dna gramatyk bo jak inaczej
wrócić z dokądkolwiek wypisz wymaluj nijak
więc jednak prawdą bywa zniechęcenie od rana
te same apologie głoszone wobec prędkiej rzeki
pod lodem błyska nurt jałowej ignorancji
który może ktoś sobie wbił kiedyś do głowy
wyciągnął wnioski z niebyłych przyczyn i dalej
popłynęły już tysiąclecia z jakimi musisz się uporać
w błyskawicznym résumé własnej nieistotności
aż się prosi znaleźć miłe chwile czystego jak roztwór
wody morskiej patosu który skrapla się w dusznym pokoju
na szybie rysując proste koryta w jakie wsącza się widok
obiektywnej głębi perspektyw i planów nadchodzących
od strony najdalszej linii drzew ponad którą wznosi się
nieregularny czarny kokon ptactwa co wraca zabija
czas na drutach głośnych od przesyłu prądu
gdy przechodzimy pod słupami patrząc w górę
zupełnie dla hecy bo wiesz już co i jak tam drży
bojaźń która nic nie znaczy wszystko możesz roić
i karmić bladą od mrozu chimerę zaopiekuje się tobą
gdy sięgniesz po swój smutek kiedy pojawi się pragnienie
nie wątpię dlatego dam ci znać tym że mnie nie ma
nie przejmuj się i przyjmij do wiadomości brak dramatu
w rzece lodu tkwi szpikulec serca który ją uwalnia
i nad niczym nie boleje tylko zadaje ból
1 comment
Tomik najlepszego polskiego współczesnego poety – Krzysztofa Siwczyka zapowiada się bardzo obiecująco. Już nie mogę się doczekać tej niesamowitej intelektualnej uczty. Mniam :)
Comments are closed.