Chodzenie może mieć emancypacyjną moc, zwłaszcza w kraju, gdzie grodzenie swoich włości było tradycją niemal tak silną jak polowania i sypianie z kuzynkami. Prekursorem nonkonformistycznego, niemal ostentacyjnie kontestacyjnego chodzenia po Anglii był pochodzący z krainy jezior romantyczny poeta William Wordsworth, który w czasach gdy ludzie jego proweniencji (chociaż ojciec, skromny adwokat i pełnomocnik ekscentrycznego arystokraty, zmarł, gdy poeta miał trzynaście lat) jeździli dryndą czy bryczką nie tylko do golibrody, ale i na przechadzki, uczynił z chodzenia coś więcej niż tylko swoją metodę twórczą. Chodzenie dla Wordswortha było sposobem bycia, sztuką o nieznanych wcześniej rozmiarach, a wyprawiając się pod koniec XVIII wieku z siostrą Dorothy w czterodniową pieszą wędrówkę do domku na obrzeżach wioski Grasmere, zainicjował nową epokę chodzenia. Nazywamy ją romantyzmem. Rebecca Solnit napisała w wydanym niedawno po polsku Zewie włóczęgi, że Wordsworth „urósł do rangi bóstwa wędrownych szlaków” (tłum. Anna Dzierzgowska, Sławomir Królak); zanim przepoczwarzył się z fertycznego chodziarza w gnuśnego wiktoriańskiego snoba, przemaszerował 175 tysięcy mil. W jego ślady poszedł Dickens, który potrafił wstać w środku nocy i udać się w wielokilometrowy marsz tylko po to, żeby zjeść smaczne śniadanie na prowincji. Modernistyczny Paryż rzekomo zrodził postać flâneura, ale częściej niż na ulicach można go było spotkać w wierszach Baudelaire’a i w powieściach Eugène’a Sue czy nawet Jamesa Joyce’a. Romantyzm jednak, którego składową częścią było wagabundowanie, skończył się nie ze śmiercią Wordswortha, Mickiewicza, Thoreau czy Shelleya, ale Patricka Leigh Fermora. Ostatniego z wielkich chodziarzy.
Brytyjski pisarz Robert Macfarlane, uznawany za duchowego spadkobiercę Fermora i autor między innymi historii ludzkiej fascynacji górami, napisał: „Kiedy po raz pierwszy przeczytałem A Time of Gifts (Czas darów), poczułem go w nogach. Mówił do moich podeszew. Współbrzmi z tym, co po niemiecku nazywa się Sehnsucht: pragnieniem lub tęsknotą za nieznanym i tajemniczym. Zmusiło mnie to do wstania i marszu – aby przeżyć przygodę”. Nie wiemy dokładnie, ile kilometrów w życiu przeszedł urodzony w 1915 roku w Londynie jedyny syn Lewisa Leigh Fermora – pracującego w Indiach geologa – oraz Aileen Taaffe Ambler, ale od dziecka był predysponowany do tego, aby zostać „skrzyżowaniem Indiany Jonesa, Jamesa Browna i Grahama Greene’a”, jak nazwał go dziennikarz BBC. Podobnie jak losy Kiplinga wczesny żywot Fermora związany był z brytyjskimi Indiami. O ile jednak noblista urodził się w Azji, a do Anglii wyjechał w wieku sześciu lat, o tyle małego Paddy’ego matka i siostra zostawiły po narodzinach u krewnych i wyjechały do ojca. Zobaczył je ponownie dopiero po kilku latach i bardzo zżył się z matką, która oddawała się tak ekstrawaganckim wówczas kobiecym czynnościom jak pisanie sztuk teatralnych, gra na pianinie i czytanie na głos. Być może to ostatnie sprawiło, że mały Patrick późno nauczył się czytać, ale kiedy już potrafił, pochłonął dzieła sir Waltera Scotta przed ukończeniem dziesięciu lat, po czym oddał się demoralizacji kolegów. Wyrzucano go niemal z każdej szkoły, a ostatecznie przebrał miarę w King’s School w Canterbury, gdzie przyłapano go na trzymaniu się za ręce z córką sprzedawcy warzyw i wystawiono wilczy bilet, oznajmiając, że charakteryzuje go „niebezpieczna mieszanka wyrafinowania i lekkomyślności”. Jedynym rozwiązaniem było dla rodziców wysłanie go do wojska, ale Patrick, zamiast w kamasze, trafił do Londynu, gdzie zapoznał się z demoralizującym światem bohemy: nocnymi klubami, mocnymi drinkami i współczesną poezją. Postanowił zostać pisarzem, a żeby mieć o czym pisać, zdecydował się na przechadzkę. Z Rotterdamu do Konstantynopola. Był rok 1933, między dwiema wielkimi wojnami pokładał jeszcze romantyczną wiarę w inicjacyjną i inspirującą moc wędrówki, ale też Europy Środkowej. Zanim przez następne pół wieku zacznie ją rozjeżdżać walec historii, zachowa jeszcze tajemniczą aurę. Równie tajemniczy pozostanie dla brytyjskiego obieżyświata Dunaj, stanowiący najpierw azymut, a później szlak jego wędrówki. W plecaku miał wiersze Horacego i kilka pustych notatników.
Zdaniem Solnit ludzkość zwraca się w stronę Wordswortha, gdy śledzi historię przechadzek z krajobrazem w tle, ale w stronę niewspominanego przez nią Fermora powinna się zwracać w poszukiwaniu staroświeckiego globtroterskiego szarmu, pozbawionego jednak imperialnych i wyższościowych naleciałości. Nawet jeśli po Rumunii podróżował konno, między nim a podróżującymi i piszącymi co prawda pół wieku później, ale aspirującymi do miana obieżyświatów Robertem Kaplanem czy Karlem‑Markusem Gaussem, wsiadającymi do pierwszej taksówki po wyjściu z dworca w Zagrzebiu czy Belgradzie po to, by przejechać na drugi koniec placu, jest przepaść większa niż delta Dunaju. Anna Arno zwróciła uwagę, że Fermor był rzadkim zjawiskiem wśród pisarzy, nawet ówczesnych – „łączył nadaktywność i kontemplację, a historie jak z filmów przygodowych okraszał erudycyjnymi dygresjami”. Jego podróż, opisana po latach w trzech tomach A Time of Gifts, nie stała się legendarna ze względu na przebyte odległości i przygody. Fermor nie był dwudziestowiecznym Odysem ani baronem Münchhausenem. Legendarność jego przechadzki wynika z siły prozy, pełnej młodzieńczego entuzjazmu wpadającego niemal w naiwność (zwłaszcza na terenie nazistowskich już Niemiec), ale też erudycji. Lawrence Durell, wielki stylista, twierdził wręcz, że styl Paddy’ego jest „wypchany truflami i pełen pierzastych ozdóbek”, choć może gdyby się nie przyjaźnili, użyłby słów „dęty i pretensjonalny”. W przeciwieństwie jednak do wielu kolegów po piórze Fermor nie był aparatem na nogach: jego styl chwilami może się dzisiejszemu czytelnikowi zdawać zbyt kwiecisty, chwilami niemal tak zadziwiająco barokowy, że tłumacz bezradnie rozkłada ręce, ale okoliczności powstania książki dobrze to wyjaśniają.
A Time of Gifts został wydany przez renomowaną oficynę Johna Murraya w 1977 roku. Autor miał wtedy 62 lata i między spacerem do Stambułu a publikacją pierwszego tomu był kochankiem rumuńskiej księżniczki, wziął udział w szarży królewskiej kawalerii w Grecji, został zrzucony na spadochronie na zajętą przez Niemców Kretę w celu koordynowania ruchu oporu, spędził miesiące w odosobnieniu w klasztorach, stał się najsławniejszym angielskim hellenofilem od czasów Byrona, a w filmie Operacja generał (1957) zagrał go Dirk Bogarde. Z tej ostatniej historii pozostaje najbardziej znany, także dlatego, że na jej podstawie przyjaciel Fermora Ian Fleming stworzył postać archetypowego agenta Jej Królewskiej Mości. Plan wymyślony przez członka Kierownictwa Sił Specjalnych (SOE) zakładał porwanie bezwzględnego dla Kreteńczyków generała Friedricha‑Wilhelma Mullera i wywiezienie go do Egiptu. Chwilę po zrzuceniu Fermora na wyspę jednego generała zastępuje drugi, ale akcja jest kontynuowana: samochód z dowódcą zostaje uprowadzony i spokojnie mija 22 punkty kontrolne. Na każdym niemieccy żołnierze salutują siedzącemu z przodu Brytyjczykowi w czapce generała Heinricha Kreipego. Gdy na kreteńskiej Idzie, górze, na której miał się urodzić Zeus, czekali na łódź, generał zacytował pod nosem początek ody IX Do Taliarcha Horacego: „Spójrz, jak wysokim obsypana śniegiem błyszczy Sorakte” (tłum. Andrzej Lam). Fermor ją dokończył i wywiózł Kreipego do Egiptu. Nawet Niemcy byli pełni uznania dla brawurowej akcji.
Lata później podobnie sobie pogrywał z Richardem Burtonem, gdy dzielił stół z nim i z jego dwukrotną żoną Elizabeth Taylor. Burton był w nastroju do cytowania Szekspira, ale kiedy przestał, Paddy powtórzył cytat i kontynuował recytację. W końcu Burton odsunął krzesło i powiedział: „Elizabeth, wychodzimy!”. Ich zrozpaczony gospodarz odprowadził gości do drzwi, zachęcając, by nie zwracali uwagi na Fermora, który był przecież bohaterem wojennym. „Pieprzeni bohaterowie wojenni!” – ryknął Burton. A przecież mogliby się polubić: jeden miał wciąż w pamięci przedwojenne Bałkany, drugi grał rolę marszałka Tity w Piątej ofensywie, najdroższym filmie w dziejach jugosłowiańskiej kinematografii. Pisarz miał zapewne zbyt wiele klasy, żeby poczuć się dotkniętym. Z uprowadzonym generałem Kreipem spotkali się po wojnie w greckiej telewizji. W programie nagranym w 1972 roku ściskali się i całowali niczym odnalezieni po latach rozłąki bracia.
Pisanie wspomnień z młodzieńczej wyprawy nie było samym tylko ćwiczeniem stylistycznym, literacką wprawką opartą na sentymentalnej próbie przywołania świata, który już nie istniał. Fermor widział w sobie raczej paleontologa rekonstruującego dinozaura z kawałka kości. Nie bał się luk i omyłek, wypełniał je pełnymi gracji zdaniami, a nawet celowo tworzył kompozytowe postaci. Drugi tom cyklu ukazał się w 1986 roku pod tytułem Between the Woods and the Water (Między lasami a wodą) i obejmował trasę od mostu Marii Walerii, na który pod koniec pierwszego tomu autor wkroczył w Wielką Sobotę, aż do Żelaznej Bramy. Wydawało się, że nigdy nie dotrzemy z tym przemądrzałym, przebojowym chłystkiem do Stambułu. Nad trzecim tomem pracował do śmierci, która znalazła go dopiero w 2011 roku, kiedy miał dziewięćdziesiąt sześć lat. Ten okres jego biografka Artemis Cooper nazwała „epoką lodowcową”: pisarz niegdyś zdolny do generowania wodospadów słów wydawał się nagle zamrożony, zablokowany, niezdolny do wyprodukowania strony tekstu, którego lektura nie wywoływałaby rozpaczy. W wieku dziewięćdziesięciu trzech lat nauczył się pisać na maszynie. Wcześniej uprawiał pisarskie rękodzieło, szlachetnie i powoli, na co mógł sobie pozwolić tylko człowiek osiadły w Grecji, w domu wyglądającym jak książka (zagrał on zresztą w Przed północą [2013], romansidle z klasą, też wieńczącym trylogię, tyle że filmową, Richarda Linklatera), i wypalający do stu papierosów dziennie. Ostatecznie trzeci tom ukazał się w 2013 roku dzięki spadkobiercy Fermora Colinowi Thubronowi i wspomnianej biografce, którzy opracowali pozostawione rękopisy, korzystając z dokumentów wcześniejszych niż A Time of Gfits. Kluczowy był jednak odzyskany po latach „zielony pamiętnik”. Został on zachowany przez przedwojenną kochankę Fermora Balashę Cantacuzène. Spakowała go do małej walizki, którą mogła zabrać ze sobą, gdy komunistyczni komisarze wyrzucali ją z domu pod koniec drugiej wojny światowej. W 1965 roku kiedy żelazna kurtyna zaczęła się podnosić, pisarz odwiedził Ba, a ona przekazała mu jedyny zachowany oryginalny zapis podróży. Te zapiski, pochodzące z czasów, kiedy miał zaledwie dwadzieścia lat, stanowią końcową część książki i przenoszą nas z Konstantynopola na górę Athos. Recenzenci zwracali jednak uwagę na różnice między tomami: w trzecim o swoim życiu uczuciowym i depresji pisze szczerzej, a uprzedzenia wyraża mniej powściągliwie: Turcy są sadystycznymi łajdakami, Bułgarzy złośliwymi oszustami, a Grecy to jednak bohaterscy i romantyczni wieśniacy. Widać, że książkę napisał pozbawiony złudzeń światowiec u kresu życia, który już nie zgrywa chłopca sprzed wojny, oswajającego swoim krokiem i żwawą obecnością nieznane krajobrazy.
Długa przerwa między wydarzeniem a jego opisem ma jeszcze jeden atut: retrospektywna wycieczka pozwala patrzeć z większego dystansu na siebie, ale też na historię przemierzanych krajów. Po latach Fermor nie tylko łapie się na tym, że źle zapisał w „zielonym notesie” nazwę miejscowości (Cvenke), ale również opisuje dalsze losy spotkanych wówczas ludzi. W ich dziejach odbija się wielka historia Europy Środkowej i krajów naddunajskich, oni stają się bohaterami jego książki. O Fritzu Spenglu, synu właścicieli Czerwonego Wołu w Heidelbergu, gdzie zatrzymał się zimą 1934 roku, Fermor pisze: „Został zabity w Norwegii (gdzie pierwszy batalion mojego pułku był mocno zaangażowany w walki) i pochowany w Trondheim w 1940 roku, sześć lat po naszym spotkaniu”. Czytający Prousta charyzmatyczny baron żydowskiego pochodzenia Philipp Schey de Koromla, nazywany pieszczotliwie Pipsem, opuścił swój wiejski dom na Słowacji, gdzie autor wspomnień większość czasu spędzał w bibliotece, „kiedy wszystko zaczęło iść źle w Austrii i Czechosłowacji”, osiadł w Asconie nad jeziorem Maggiore, a zmarł w 1957 roku w Normandii, w domu swojej córki Alix, która wżeniła się w rodzinę Rothschildów.
Czas pobytu Fermora zwłaszcza na Węgrzech i w Rumunii był tak pełen barwnych epizodów, że tylko o tym okresie ukazała się w tym roku książka Patrick Leigh Fermor: Noble Encounters between Budapest and Transylvania (Patrick Leigh Fermor: Szlacheckie spotkania między Budapesztem a Transylwanią) Michaela O’Sullivana. Dotarł on nawet do ostatniej z kobiet, które w 1934 roku spotkały Fermora w Transylwanii. Rozumie, że słabość pisarza do wyższych sfer, tych wszystkich baronów śniadających w Budapeszcie pod obrazami El Greca, nie wynika z wybujałej ambicji i kompleksów, ale ze zrozumienia dla czasu i miejsca, w których się znalazł, jakby przeczuwając, że za dziesięć lat nic z tego, czego był świadkiem, nie ocaleje. A Time of Gifts to ostatecznie zapis Europy na skraju, pejzaż przed wybuchem i obraz zmierzchu bogów (u Viscontiego ofiarą własnych błędów i stylu życia pada ród von Essenbecków, a na kluczową postać, mimo niskiego statusu społecznego, wyrasta Friedrich Bruckmann, grany przez… Dirka Bogarde’a). Właśnie dlatego chodzenie Fermora warte jest więcej od naszego jeżdżenia.