Muzyka to także sfera konstruowania, potwierdzania swojej tożsamości. Jest tak pojemną przestrzenią działania, że daje azyl – zwłaszcza tym, którzy radykalnie wykraczają poza oficjalnie uznawane normy społeczne, na nowo je przewartościowując. Dwa filmy ewidentnie podzielają tę refleksję – „Turning” Charlesa Atlasa oraz nagrodzony przez międzynarodowe jury „Zespół punka” Jukka Kärkkäinen i Jani-Petteri Passi. Pierwszy z nich jest mozaiką fragmentów europejskiej trasy koncertowej Antony’ego (tym razem bez The Johnsons) oraz wypowiedzi wciągniętych do projektu performerek o ich doświadczeniach ze zmianą płci, społecznym niedopasowaniu oraz poszukiwaniach własnego miejsca. Każda z nich poza tym, że odsłania kulisy swojego prywatnego (czasami bardzo intymnego) życia, staje się oficjalną częścią muzycznego widowiska: zastyga nieruchomo na obrotowej części sceny i jest widziana na jednym z telebimów. Ów gest wystawienia się na cudzy wzrok jest formą manifestu milczącej odrębności, jak i samotną walką o pewność siebie. Muzyka Antony’ego lirycznie koresponduje z opowieściami o granicznych sytuacjach, jest ich adekwatnym komentarzem emocjonalnym. Widz z przejęciem śledzi każdą z historii, stopniowo otwierając się na różnorodność w miejsce sztywnych granic normy.
Analogiczne nastawienie już w pierwszych minutach uzyskuje „Zespół punka”. Jego bohaterowie to weterani anarchii, którzy w głośnej muzyce (nie zawsze dobrze zagranej, ale nie o to tutaj chodzi) dają upust swojemu oburzeniu i wściekłości na system, na siebie, ogólnie na świat. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ot kolejny dokument o sile i aktualności punka, tyle że z akcentem fińskim, gdyby nie fakt, że cały skład ma zespół Downa. W pierwszym odruchu (podczas czytania opisu w programie festiwalu) pojawia się jakaś niezdrowa ciekawość z lekkim uśmieszkiem zadziwienia szybko jednak niwelowanym pod maską politycznej poprawności. W trakcie seansu poczucie kuriozum ustępuje jednak pytaniu o granice normalności i tego, kto lub co je określa. Chłopaki z zespołu borykają się z codziennością w taki sam sposób jak każdy inny, doświadczając jej absurdów z równą mocą, co jest podstawą wielu tragikomicznych sytuacji. Nie ma w tym jednak ani przesadnej apoteozy „heroizmu dnia powszedniego” ani ckliwych momentów. „Ten film jest o nas, pokazuje, że wszyscy jesteśmy niepełnosprawni” – komentuje werdykt jeden z jurorów, Zbigniew Libera. Mimo całej sympatii oraz uznania dla „Zespołu punka” muszę przyznać, że w całym konkursie znalazły się zdecydowanie ciekawsze propozycje, bardziej zasługujące na wyróżnienie. W osobistym rankingu wahałabym się miedzy poważnym w kontekście pytań o granice sztuki, polityki i rodziny filmem „Jutro” a iście szaloną wariacją na temat interpretacji, czyli „Pokojem 237”, o której za chwilę.
W kontekście prywatnych nagród i upodobań warto wspomnieć o jeszcze innym filmie, który bezsprzecznie wygrałby w kategorii „najbardziej uroczy/najbardziej rozczulający”, jeśli takowa by tylko istniała. Trudno bowiem nie zauważyć, że dominantą Nowych Horyzontów wciąż pozostaje kino na wskroś poważne, wymagające intelektualnego wysiłku, wyrafinowane formalnie, które potrzebuje jednak jakiejś przeciwwagi oraz rozładowania. Do tej pory swoistym katalizatorem stało się „nocne szaleństwo”, w tym roku sekcja „Remix-ed: ze sceny na ekran”. Niewątpliwie przydałoby się takich pokazów więcej, także w ramach innych sekcji. „Love Story” Floriana Habichta genialnie odpowiedziało na tę skromną potrzebę. Nie sposób wymazać z pamięci obrazu pięknej dziewczyny niosącej kawałek tortu przez ulice Nowego Jorku, w której, jak sam tytuł wskazuje, niechybnie ktoś, w tym przypadku reżyser i aktor w jednej osobie, się zakocha. Jest to punkt wyjścia do wielopoziomowej historii ich romansu, w której żywioł improwizacji zaciera granice między gatunkami, a zwłaszcza między fikcją a realnością. Florian jednocześnie analizuje i projektuje kolejne fazy zakochania. Jego naczelnym doradcą i powiernikiem zostaje doświadczony przez życie ojciec (skypowe konfrontacje), natomiast przypadkowo zatrzymywani przechodnie udzielają porad w stylu: gdzie powinien jej szukać i co powiedzieć, kiedy po raz pierwszy pocałować, a kiedy zaprosić do siebie na noc itp. Jego pragnienia cały czas trafiają na opór rzeczywistości, która w pewnym momencie przejmuje uwagę widza. Pierwszoplanowy (mocno wykoncypowany) romans zostaje przyćmiony przez epizodyczne rozmowy z nowojorczykami. Ich naturalność i nieskrępowanie budują mozaikowy portret miasta oraz jego mieszkańców z mniej uczęszczanych i pocztówkowych dzielnic. „Love Story” nieświadomie przekształca się w list miłosny do Nowego Jorku.
Najwięcej entuzjazmu wzbudził jednak „Pokój 237” Rodneya Aschera, któremu bezsprzecznie należałaby się nagroda publiczności. To autoteliczny film-esej, błyskotliwy i pełen zaskakujących zwrotów interpretacji wykład o „Lśnieniu” Stanley’a Kubricka, rozkładający mistrzowskie dzieło grozy na części (kadry) pierwsze w dziewięciu rozdziałach. Poziom zadziwienia odbiorców, raz po raz podkreślany gromkim śmiechem, osiągnął wysokie stężenie już w pierwszych minutach seansu i utrzymywał się na długo po w licznych rozmowach, zapętlonym cytowaniu analiz. Sam Kubrick zapewne byłby zaskoczony ciągiem spekulacji o ukrytych znaczeniach swojego filmu: począwszy od metafory Holocaustu czy zagłady Indian, przez demistyfikację lądowania Apollo 13 na księżycu, na obsesyjnej symbolice liczb i wzorów na dywanie kończąc. To, co wydaje się jednak najcenniejsze w tym zbiorze mniej lub bardziej fascynujących odczytań to wysuwająca się na pierwszy plan osobowość i pozycja interpretatora, obecnego jedynie w głosie z offu na tle omawianych fragmentów. Najmocniejsza z tez „Pokoju 237” dotyczy natury samej interpretacji, która nie jest zrywaniem kolejnych zasłon sensu, głębinowym wierceniem sedna, ale powstaje gdzie indziej – w miejscu przecięcia się dwóch linii życia: tekstu i badacza.
W tegorocznym konkursie filmów o sztuce, utrzymanym na bardzo wysokim poziomie, najmocniejszym akcentem stał się ten afirmatywny. Owszem, nie zabrakło głosów jawnie krytycznych wobec zastanej rzeczywistości, jak i jej medialnego zapośredniczenia, ale ich ostrze nieco łagodniało pod naporem triumfującej staruszki z keyboardową pasją, prostych historii ukrytych w brazylijskich songach, bezpretensjonalnego buntu punków z zespołem Downa. Podziemnym nurtem napłynęła jeszcze inna refleksja – najpewniejszą sferą ocalającą przed wykluczeniem z obiegu co raz głośniej staje się muzyka.