W latach 60-tych Podziemny „Włóczęga Dharmy” powraca do religii Mamère i butelki. „Big Sur Kerouac” to już odludek, przegrany anioł, który w głuszy wypiera się buddyzmu. „Jestem katolikiem, więc nie mogę popełnić samobójstwa. Zapiję się na śmierć.”. Stały bywalec spelun, o „szczęśliwej godzinie” wracający do domu, by porządnie się napić, jak też przedstawia Torcha Dereck Dick w „Hotel Hobbies”. Na czwartym albumie studyjnym angielskiego zespołu czuć zmęczenie życiem w trasie, jednak wzajemne antagonizmy, które doprowadziły do rozpadu grupy, na „Clutching at Straws” (Chwytając się brzytwy) zostają pokryte patyną. Stęknięcia przekładają się na bezbłędną grę, zostawiającą dużo przestrzeni w bluesowej manierze Dire Straits, jednak atmosfera jest tu gęstsza, zadymiona, straceńcza. Wokalista i autor tekstów prowadzi dziennik stanów umysłu, miejsc. Progresję anonimowych pokojów. Motele, puby, hotele, które zamieniają się w jedyne dostępne schronienia. Schodząc z jednoosobowego apartamentu na dół do baru, Torch rzuca okiem wzdłuż kontuaru dostrzegając martwiejącego idola Kerouaca, pośród niewolników nałogu z paszportami do zamieszkania w tymczasowej strefie łatwych ucieczek i absolutnego stasis – to nie „Złota Wieczność”, ale zakonserwowane alkoholem towarzystwo pijaczków, wynajdujące powody, by jednak nie rzucać… męczeńskich, romantycznych legend i syzyfowych głazów: praca, żona, życie, mijająca faza. Każda dobra wymówka stawia kolejkę. Pisarzowi, jednej z wypalonych rzymskich świec lekarz mówi: „nie dożyjesz 30-tki”. Keruac nie dożył 49 lat. Zbawienny anioł stróż podnosi kieliszek do toastu. Muzyka z „Clutching at Straws” to zaprzeczenie poprzednich albumów. Nawet apokalipsa „Fugazi” przełamana była inwokacją na cześć poetów – proroków, teraz pijaków… dodaje Torch i podpala melinę resztką własnego ognia. Chwytając się brzytew, szarpiąc za źdźbła, duszenie się i dogorywanie w stonowanej palecie, nie podobnej do artrockowego splendoru, z którego pozostawiło kilka niewypalonych żarówek. Brak dłuższych kompozycji, wszystko pozostaje oschłe i trzeźwe, na przekór planom wyrwania się z nałogu i naiwnej wzniosłości (o której Fish śpiewa „tak tylko dla wiadomości” – „Just for the Record”), albo solówki gitarowej Rothery’ego w „Sugar Mice”. Ostatniego sola w udawanym show, odhaczonym koncercie u schyłku trasy, przybrudzonego konfetti i błyszczykiem maskującym przebrzmiałą sławę. Bez kontaktu („Incommunicado”) to Kerouac-objazdowy show bełkotliwie odpowiadający na nie zadane pytania w programach telewizyjnych, jak „Firing Line” z Williamem F. Buckley’em. Wygłupia się, popisuje, gaśnie już zamiast eksplodować w blasku. I tak ma najlepsze kwestie. Konkluzje nie są obiecujące, mówi doktor Finley, postać z „Torch Song”. „The Last Straw” odstrasza, „jeśli kiedykolwiek się na nas natkniesz, nie szczędź współczucia, możesz postawić drinka albo uścisnąć dłoń… jesteśmy tylko ludźmi ze słomy, wciąż i nieustannie toniemy”, depcze mit pijanego romantyka: Duluoza, Torcha i Marka Sandmana, kumpli od kieliszka z odmiennych czasoprzestrzeni. Spotykają się na okładce „Clutching at Straws”, w elizyjskim barze, przy stole bilardowym. Ósemka trafia do dziury.
Piwo stawia Sandman, bo muzycznie Morphine zaciska pięść, wyciska miąższ w trakcie kilkuminutowych utworów, meandruje pomiędzy skacowanymi powtórzeniami i objawieniami. Zawsze te same trzy elementy. Te same składniki koktajlu „Morphine” – perkusja Billy’ego Conway’a, barytonowy saksofon Dany Colley oraz bas, odurzający, dwustrunowy, przesterowany bas Marka Sandmana, wynurzający się z eteru, oparów opium, opętania, o-błędnego głosu nawołującego: „każdej nocy około jedenastej, wychodzę na miasto.”. Przyłącz się. Tylko miejsca stojące. Na solówki brak czasu. Morphine to jeden organizm, potwór o trzech głowach straszący dzieci z teledysku „Early to Bed”, ignorujące zakazy rodziców „Idź spać wcześnie”… ale mamo, wtedy „przegapię całe życie nocne”! Teksty, słowa, słowa, weekendowe ekscesy, erotyka, jazdy i „sinister jazz”, który tylko dmuchający w dwa saksy na raz Dana Colley każe nazywać w ten sposób. Potwór nie zieje ogniem. Ledwie wydobywa z siebie chrypiące, znudzone od samo-zniesmaczenia teksty „In spite of me”. Wszystko to zrobiłaś, na przekór mnie … , aż potężny podmuch wiatru nie zerwie z głowy neonowej aureoli. Z trudem trzyma się w ryzach („Let’s take a trip together”), potem opada na siłach i daje się nieść, zamiatać sobą ulice, jak bohaterowie nowelki „Lost in Space” w „Mystery Train” Jarmuscha. Kolejnego pokonanego piewcy przeznaczenia. Kompozycje tercetu towarzyszą samotnemu wagabundzie, ścigają ciąg skojarzeń, wspomnień i padają od trucizny, pytając w ostatnich słowach „a czego napijesz się Ty?”. Najważniejsze by zachować pęd i szybsze, coraz szybsze, rozpędzone po przymiotnikach nazywanie wszystkiego co ucieka Ci w kąt okna pasażera, jak w „Push me, pull me” Pearl Jam.
„Wydawało mi się, że dotarłem tu by zostać… wszyscy jesteśmy przejazdem”. Byłeś w błędzie, wstajesz i biegniesz, mijając bezpośrednie cytaty, „diamenty na chodniku” z albumu Apollo 440 i dalsze, mniej oczywiste skojarzenia z „Millennium Fever”, „Rumble”, „Raw Power”, w którym narrator pozbywa się określeń jak zbędnego balastu – synonimów mocy „surowej mocy, więcej mocy, mocy dopychanej pedałem-w-podłodze…”. Startuje! „Neal and Jack and Me” to powrót. „W drodze” i z perspektywy 1982 roku, King Crimson jeszcze bardziej kondensuje formę, jeszcze ciaśniej zaplata fakturę dźwięków, dwie gitary identycznie nastrojone, prześcigają się, podczas gdy podekscytowany głos Belew, biegającego po ulicach i bawiącego się przy torach kolejowych dzieciaka, Duluoza, Jacka, nazywa w pośpiechu – drzewa, stacje benzynowe, linie wysokiego napięcia – niczym pozycje w zajazdowym menu, mijaną topografię. Krajobraz nigdy się nie kończy i zawsze brzmi inaczej. Nie zmienia się Kerouac. Wciąż nadaje tempo.
***
Przeczytaj również:
Maciej Stasiowski, Beatsampler dla młodszych pokoleń Podziemnych, cz. 2.: Dharma Rock. Allen Ginsberg: https://ownetic.com/magazyn/2012/maciej-stasiowski-dharma-rock-beatsampler-dla-mlodszych-pokolen-podziemnych-allen-ginsberg/