Z DALEKA OD KAFKOLOGII
Za to spektakl Fiedora to ciekawa próba uwolnienia szeroko zakrojonej, ciągle tajemniczej książki spod brzemienia kafkologii. Zawężając fabułę, reżyser nie brnie w alegoryczne pułapki, nie daje się wprowadzić na manowce i mielizny psychoanalitycznego, politycznego, filozoficznego czy religijnego odbioru. Jego interpretacja podkreśla to, co w dziele Kafki ludzkie, indywidualne, intymne, co przecież nie obywa się bez relacji ze światem i systemem. To bardzo dzisiejsze spojrzenie, któremu, niestety, nie potrafi sprostać język dialogów. Być może Kafkę warto już przełożyć na nowo, rezygnując z anachronizmu dotychczasowego stylu, nadającego się do tradycyjnej egzegezy (jak o kafkologii pisze Milan Kundera), zgrzytającego, kiedy chce się zobaczyć za enigmą konkret. Umieszczony na niewielkiej Scenie na Strychu spektakl mówi zatem przekonująco, czytelnie, o tym, że amerykański sen, przeświadczenie o nieograniczonych możliwościach spełnienia naszych marzeń to zwykłe złudzenie. Lepiej nie marnować na nie czasu.
W czerwonym cadillacu (zajmującym 1/3 sceny) można się przejechać, namiętnie kochać i głośno kłócić, ale autostradę okalają z boków ekrany, a szosa też się kiedyś skończy. Symboliczna w przedstawieniu Fiedora jest przestrzeń, scenografia (świetna! – Justyny Łagowskiej), aura dźwiękowa, lecz dialogi trzymają się rzeczywistości. „Zamek” udanie wpisuje się w znany nurt teatru tego reżysera. To kameralne studium, rzecz o człowieku współczesnym, sugestia nie perswazja, wydestylowana z wielkiej literatury.
ISTOTNE DODATKI
Powiódł się też Markowi Fiedorowi powrót do niegdysiejszych wielkich sceny przy Rzeźniczej: Helmuta Kajzara i Tymoteusza Karpowicza. Specjalne Strefy Kontaktu zorganizowane wokół twórczości zapomnianych dzisiaj artystów ucieszyły znawców, ale nie jest to z pewnością sposób na tzw. szerszą publiczność. Dyskusje, spotkania autorskie, hermetyczne słuchowisko dodają repertuarowi różnorodności, smaku, lecz liczą się przecież premiery. Także te na Małej Scenie, zaplanowanej na nieduże propozycje opowiadające proste historie o ludziach i czasach. Szkoda tylko, że inicjujący te działania kontrowersyjny „Pomarańczyk” wyrósł na wybryk zaledwie. Dlaczego? Bo w autorskiej sztuce Marek Kocot zagrał postać Majora Frydrycha zbyt bliską biografii Waldemara Fydrycha. Zamiast ambitnej analizy opozycyjnych powidoków wyszła momentami ciekawa inscenizacyjnie teatralna połajanka. Część oburzonych recenzentów nie zostawiła na „Pomarańczyku” suchej nitki, sugerując udział w sądowej rozgrywce pomiędzy miastem a Majorem, procesującym się o prawa do użycia symbolu krasnala w promocji Wrocławia. Tym razem rozeszło się po kościach, wydaje się jednak, że dyrektora zawiódł producencki nos, powinien zablokować tak ewidentnie chwiejny w proporcjach atak na konkretną osobę. Fiedora usprawiedliwia bycie spoza Dolnego Śląska, nieznajomość układów, kontekstów. Ale w drugim sezonie nie będzie już zmiłuj.
1 comment
Trudno się z autorem artykułu nie zgodzić. Bardzo trafnie ocenił to, co działo się we wrocławskim teatrze. Marek Fiedor próbuje po latach Krystyny Meissner jakos znaleźć kierunek dla Współczesnego. Będzie musiał cos zrobić z zespołem aktorskim, bo tu rzeczywiście braki największe. Świeża krew by się przydała.
Comments are closed.