24 lipca rozpoczął się jeden z najważniejszych festiwali filmowych w Polsce – Międzynarodowy Festiwal Filmowy T-Mobile Nowe Horyzonty. Jak tym razem powiedzie się wykraczanie poza granice konwencjonalnego kina? Festiwalowe wydarzenia komentuje dla nas Dawid Myśliwiec.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja O.pl
Czternaście lat to sporo. Dla festiwalu filmowego to wystarczająco dużo czasu, by zyskać renomę lub – przeciwnie – zniknąć z mapy wydarzeń kulturalnych. T-Mobile Nowe Horyzonty to impreza, która tego drugiego scenariusza nigdy nie musiała brać pod uwagę. Z roku na rok przybywa widzów, dla których festiwal staje się uzależnieniem, pozwalającym im na oglądanie trzech, czterech czy nawet pięciu filmów dziennie. Także podczas 14. edycji wielu z nich liczbę godzin snu ograniczy do minimum.
Powoli staje się tradycją, że festiwal nowohoryzontowy (ten przymiotnik chyba już na stałe wszedł do polskiego języka) rozpoczyna laureat Złotej Palmy. Zimowy sen Nuri Bilge Ceylana był więc jednym z trzech filmów, które w czwartek 24 lipca otworzyły długo oczekiwaną imprezę. Epicka trzygodzinna opowieść, której oglądanie można przyrównać do lektury XIX-wiecznej epopei, ujmuje erudycją i emocjonalnością dialogów, fantastycznie sfotografowaną Kapadocją i doskonałym aktorstwem. Choć ponad trzygodzinny metraż jest dużym wyzwaniem, warto poświęcić je Ceylanowi, który jak nikt inny potrafi obnażać sztuczność ludzkich zachowań.
Na Bezpańskie psy, najnowszy, a zarazem rzekomo ostatni film Tsai Ming-lianga, bilety zniknęło w przeciągu kilku minut – a może kilkudziesięciu sekund? Jeden z największych poetów azjatyckiego kina, anatom smutku człowieczeństwa i zdeklarowany humanista ma wśród bywalców Nowych Horyzontów status niemal kultowy. Tego samego nie można co prawda napisać o Borisie Lehmanie, jednak jego osobowość pasuje do wrocławskiego festiwalu jak ulał – prawdziwie wielozadaniowy artysta, który zaczynał jako krytyk filmowy, kręci filmy, fotografuje, pisze i komponuje, a eksperymentalny charakter jego twórczości doskonale współgra z transgresyjnym duchem Nowych Horyzontów. Jego pięcioipółgodzinny obraz Moje siedem miejsc – quasi-dokumentalny zapis 84 miesięcy z życia reżysera – mógłby przerażać widzów gdziekolwiek indziej, ale nie we Wrocławiu.
Lisandro Alonso na swój piąty długi metraż kazał widzom czekać sześć lat. Mówią, że im dłużej trwa rozłąka, tym słodsze ponowne pojednanie i w przypadku zagadkowo zatytułowanego obrazu Jauja mądrość ta wybrzmiewa najpełniej. Nakręcony na taśmie 35 mm kostiumowy antywestern, którego akcja umiejscowiona jest gdzieś w patagońskich krajobrazach, zachwyca niezwykłą plastycznością kadrów, doskonałymi zdjęciami i piękną realizacją metafizycznej wędrówki. To jeden z rzadkich przypadków, gdy autor kina artystycznego, którego Rafał Syska w promowanej podczas festiwalu książce umieszcza w gronie „neomodernistów”, zatrudnił w pierwszoplanowej roli aktora głównego nurtu – Viggo Mortensen jako kapitan Dinesen wnosi do Jaujy chłodny dramatyzm i siłę charakteru, której jego bohater będzie potrzebował, poszukując córki w bezkresach tytułowej mitycznej krainy. Trudno uwierzyć, że najnowsze dzieło Alonso podczas tegorocznego festiwalu w Cannes zdobyło zaledwie nagrodę FIPRESCI w sekcji Un Certain Regard.
Jak co roku podczas festiwalu nie brakuje spotkań z wielkimi artystami. O duchowości w swoich dziełach podczas masterclass opowiadał Reha Erdem, bohater tegorocznej retrospektywy, a niemal w komplecie stawili się we Wrocławiu twórcy filmów konkursowych. Za nami już cztery dni festiwalu, ale podczas kolejnych siedmiu czeka nas cała masa fantastycznych filmowych emocji. Trzeba tylko znaleźć sposób, by oglądać kilka tytułów naraz…