Ironia zamiast tabletek
Paradepresyjni bohaterowie nie bywają osamotnieni. Towarzyszą im grupy wsparcia oraz psychologowie, psychoterapeuci lub co gorsza – psychoanalitycy. Te pierwsze bywają rezerwuarem filmowego komizmu. Składają się z przejaskrawionych postaci i przypominają raczej lożę szyderców lub freak show, a ich wizerunki są ironicznym komentarzem do zasadności grupowej terapii. Zawód psychologa również nie jest szczególnie uwielbiany przez kino. Nierzadko, niczym Mads Mikkelsen w Wilbur chce się zabić, lekarze wydają się bardziej apatyczni od swoich pacjentów, zrezygnowani, niewierzący w zbawienną rolę psychologii, w końcu – sami miotający się w życiowym bałaganie. Wyczerpany zawodowo dr Sobel (Billy Crystal) z Depresji gangstera wręcz wyobraża sobie, że mówi do przewrażliwionej pacjentki:„Przestań jęczeć, jesteś królową tragedii, ogarnij się”. Często okazuje się, że podręcznikowa wiedza wykorzystana w terapii dodatkowo komplikuje stan chorego. „Po tym, co im powiedziałeś o Freudzie, boję się dzwonić do matki” – skarży się Robert De Niro w gangsterskiej komedii. Pomoc psychoterapeuty okazuje się przydatna, gdy relacje zawodowe zostają zmienione na osobiste. Na granicy, której w psychoterapii przekraczać nie wolno, może zrodzić się lecznicze ludzkie zrozumienie.
Oprócz postaci drugoplanowych, nastrój paradepresyjnych bohaterów podkreślany jest przez obecność rożnych wymiarów filmowej ironii. Na pierwszy plan wysuwa się tu tonacja barwna, która nie kojarzy się z obrazowaniem problemów psychicznych. O ile w „poważnych” dziełach o (para)depresji – Wstydzie (2012, S. McQueen) czy Samotnym mężczyźnie (2009, T. Ford) kolory są zimne, przytłumione, pozbawione wyrazistości i niekontrastowe (u Forda ożywiają się tylko w strategiach subiektywizacji, gdy bohater notuje poprawy nastroju), o tyle wymienione wcześniej filmy eksploatują pełną paletę barw. Disnejowska feeria we W głowie się nie mieści, pastelowa Ona, w końcu landrynkowo-pluszowi Kochankowie z Księżyca przedstawiają światy, w których przewlekle przygnębieni bohaterowie czują się jeszcze bardziej nieswojo. „Mam nadzieję, że zaraz odpadnie dach, a ja zostanę wciągnięty w kosmos” – mamrocze Bill Murray otoczony przewrotnie hiperoptymistyczną scenografią filmu Wesa Andersona.
To właśnie ten aktor ma najbardziej charakterystyczne dla paradepresyjnych filmów emploi. Zrezygnowany, autoironiczny, nie mający niczego do stracenia – zarówno w Między słowami, jak i w Mów mi Vincent. Jego oczy nieustannie przewracają się, by wyrazić dezaprobatę, a usta o kącikach programowo zwieszonych ku dołowi otwierają się niemal wyłącznie w celu sarkastycznych komentarzy. Mimo tego na koniec filmów pojawia się jego szczery uśmiech. W Europie z kolei przykładem ironicznego bohatera depresyjnego jest Wilbur z filmu Lone Scherfig. Ten niedoszły samobójca nieustannie myśli o śmierci. Kolejne nieudane próby odebrania sobie życia są w jego wydaniu tak nieporadne, że wywołują efekt komiczny. Hospitalizowany psychiatryczne bohater pracuje w przedszkolu i opowiada dzieciom historyjki o samobójczych lemingach. Co więcej, mając niskie poczucie wartości czyta książkę O człowieku, który chciał być królem. I podobnie jak postaci Murraya – czeka go happy end.
Ironia filmów o paradepresji jest raczej dobrotliwa niż gorzka. Urozmaica drogę do szczęśliwego zakończenia, przez co staje się środkiem uwiarygadniającym ich ideologiczny i etyczny wydźwięk.
Nie becz
Kinowa paradepresja początków XXI wieku przypomina nieco dekadencję końca wieku XIX: rodzi się z przesytu i egocentryzmu. Dotyczy raczej przejedzonej dobrobytem cywilizacji zachodu, która wyolbrzymia problemy pierwszego świata. I choć omawiane wcześniej filmy ich nie trywializują, wyraźnie mówią, że inni miewają poważniejsze kryzysy. Doskonale widać to w konfrontacji rozkapryszonej Kobiety na skraju załamania nerwowego z jej kuzynem – optymistycznym inwalidą. Optyka kontrastu została wykorzystana również w Sambie. Tutaj (znowu: absolutnie niebagatelizowane) problemy psychiczne zamożnej paryżanki nie są porównywalne z pozycją jej kochanka – imigranta z Afryki.
Filmowe wizerunki paradepresji przekonują, że układ odpornościowy naszego organizmu zatrzymuje również fale przygnębienia. Po wielu staraniach i trudzie pracy nad sobą – co przekonująco obrazuje W głowie się nie mieści – powracamy do normalności. Bohater poradnika pozytywnego myślenia ma jeden cel: „I’m remaking myself” – mówi i w końcu tak czyni.
Oprócz hartu ducha i empatii, która pozwoli dostrzec problemy innych, do pokonania depresji konieczne jest jeszcze coś – wsparcie bliskich. Najbardziej optymistyczne filmy ukazują smutek jako wartość pozytywną, która oczyszcza i umacnia relacje między ludźmi. Bohaterowi udaje się wyjść z (para)depresji, gdy okazuje się, że nagle staje się potrzebny i odpowiedzialny za rodzinę: tradycyjną, nową, przybraną lub umowną. Tutaj rodzi się też kolejny, być może najważniejszy ikonograficzny motyw kina paradepresyjnego: empatyczny gest dotyku, czasem ujęty figurą piety, w której przytuleni bohaterowie dodają sobie bezsłownej otuchy.
Nie da się ukryć, że filmy tego typu: lżejsze, przystępniejsze, z akcentami komediowymi i ideologicznie nastrojonym happy endem aspirują do bycia rodzajem terapii dla widzów. Jak mówi Bradley Cooper w Poradniku pozytywnego myślenia: „Świat już i tak jest trudny. Czy ludzie po prostu nie mogą wymyślać dobrych zakończeń?”.