Rozmowy z Quentinem Tarantino przywodzą na myśl przypadek opisany w Tajemniczym płomieniu królowej Loany. Na godną pozazdroszczenia erudycję antykwariusza i bibliofila, narratora powieści Umberto Eco, pada ironiczny wyrok losu. Udar mózgu i amnezja oddzielają go od rzeczywistości prywatnych wspomnień, zamykając w rejonach literackich cytatów i konwencji. W rezultacie mężczyzna komunikuje się ze światem wyłącznie językiem uwielbianych przez siebie klasyków literatury. W przypadku wywiadów zebranych przez amerykańskiego krytyka, Geralda Peary’ego, miejsce literatury zajmuje kino, a narrację prowadzi osoba całkiem zdrowa, czerpiąca w równym stopniu co z filmów – z życia, opowieści o Sherlocku Holmesie, wygłupów ekipy Jackass, metody aktorskiej Stanisławskiego, a nawet reklam płatków śniadaniowych. I choć w książce tej twórca Pulp Fiction podważa obiegowy wizerunek geeka, który nie widzi świata poza ekranem, to i tak potrafi wzbudzić w czytelniku apetyt niezaspokojonego filmożercy.
Któż bowiem inny (niezależnie od tego, czy rozmowa traktuje o filmie) nazwisk Leone, Hawks, Godard używa w funkcji synonimów wysokiej jakości? Kto filmową przemoc broni idącym za nią doznaniem estetycznym, feminizmu uczy się z klasyków niskobudżetowej blaxploitation z Pam Grier w roli głównej, a śnione domówki przeżywa z Johnem Waynem i Robertem Mitchumem u boku? Kto wreszcie, czytając kryminalną pulpę, poświęcony niewolnictwu kanon w rodzaju Chaty wuja Toma czy tragedie Szekspira, automatycznie układa sobie w głowie wymarzoną obsadę do nieistniejących adaptacji lektur na kinowym ekranie? Opowieści, anegdoty, język, nawet wykrzykniki w wydaniu Tarantino są przedłużeniem praktyki pełnoetatowego kinomana; myśl – przelatuje przez katalog zapamiętanych z ekranu scen, motywów, twarzy i melodii; zaś jego twórczość wynika z poprzednio wspomnianych: znajomość historii kina i świadomość twórczych współzależności pozwala mu czerpać z sieci filmowych inspiracji i dobudowywać kolejne komórki tej samej kinofilskiej tkanki.
„Jeden z największych minusów związanych ze sławą polega na tym, że ludzie przestają z tobą rozmawiać – zadają tylko pytania”, mówi w jednym z wywiadów samouk z manhattańskich Video Archives. Ta smutna refleksja przenika także niniejszy zbiór tekstów. Gdy przepytujący dziennikarze okazują się bratnimi duszami w adoracji X muzy, wtedy zawiązuje się dialog i jest najciekawiej. Przykładowo, nawet jeśli dopisanemu do polskiego wydania Januszowi Wróblewskiemu udaje się wyciągnąć ze swojego wdzięcznego rozmówcy interesujące kwestie, to przyznać trzeba, że nie wybijają się one ponad wałkowany w wywiadach od 1992 roku temat ekranowej przemocy oraz protekcjonalne zadziwienie dziennikarza powodowane miłością Tarantino do B-klasowych gatunków.
W tej samej mierze co opowieść o filmowcu i jego twórczości, Rozmowy… stanowią przegląd różnych metod wywiadowania. Jedni dziennikarze rzucają luźne pytania i na tym kończy się ich zadanie: wygadany reżyser sam przewodzi rozmowie, niczym monologujący bohaterowie w prologu Wściekłych psów. Inni sugerują własne wątpliwości dotyczące na przykład motywacji filmowej postaci, a Tarantino zasypuje ich zaskakująco rzetelną argumentacją, ujawniającą świadomość filmowej formy i przywiązanie do scenariuszowego szczegółu (najdobitniejszymi tego przykładami są fragmenty z wywiadu Ryan Gilbey pierwotnie wydrukowanego na łamach Sight & Sound, dotyczące oficera SS z Bękartów wojny, Hansa Landy). Unikalne bywają okoliczności rozmów – jak te opisane przez Jamesa Hobermana: „Następnym razem spotykamy się w jego mieszkaniu, po nocnym seansie Bullet in the Head (1990) Johna Woo, jaki sobie urządzili z Rodriquezem. Jest wówczas równie wylewny, zaliczając Rodriqueza do trzech najlepszych reżyserów montujących własne filmy, obok radzieckiego mistrza montażu Siergieja Eisensteina i pioniera kina porno Russa Meyera. Cokolwiek by o tym myśleć, słuchając i patrząc, jak przechadza się, gestykulując ekspresywnie – wygląda na jednego z trzech najlepszych reżyserów we wciskaniu kitu”.
W dziką kinofilską euforię wprawiają z kolei pogawędki istnych fanatyków azjatyckiego kina sztuk walki spod znaku ninja, wuxia czy kung-fu. W przeprowadzonej w Internecie przez Tomochiro Machiyamę rozmowie traktującej o inspiracjach Kill Billa pada 38 (trzydzieści osiem) tytułów filmów i seriali, które stały się lub mogły stać się podkładem pod multigatunkowy remiks z Umą Thurman w roli głównej. Ta świetna wymiana zdań nie sprowadza się do egzaminowania uczniaka przez profesora Tarantino. Mamy tu do czynienia z dyskusją dwóch nadpobudliwych profesorów kinomańskiego fachu, w trakcie której ujawniane są niekoniecznie uświadomione przez samego twórcę filmowe natchnienia. Co jeszcze lepsze, niewywyższający się ponad rozmówcę Tarantino często przyznaje tamtemu rację, doceniając wyłuszczane w rozmowie podobieństwa.
W książce da się również zauważyć ewolucję strategii wywiadowczej na przestrzeni dwudziestu lat – jak gdyby dziennikarze dostosowywali się do upodobań Tarantino, próbując za wszelką cenę pochwalić nawiązania obecne w jego twórczości. Te usiłowania reżyser potrafi im zresztą wytknąć. Nieraz sugeruje, że rozmowa z nim nie musi sprowadzać się li tylko do testu filmoznawczych kompetencji dziennikarza. Jego zainteresowania są znacznie szersze. Podejmując temat pozafilmowych inspiracji, QT nokautuje większość popularyzatorów czytelnictwa. „Z czytaniem jest jak z seksem w związku – trzeba to ciągle robić, bo inaczej przestaniesz na dobre” – mówi. Jako literacki kontekst dla struktury Tarantinowego opowiadania najczęściej wspominana jest twórczość J.D. Salingera. Porównania do Czechowa pojawiają się w omówieniu sytuacji bohaterów Jackie Brown. Z kolei scenariusz do Django, za który zdobył Oscara, QT tłumaczy przy użyciu baśniowych motywów. Zmarły ponad rok temu Elmore Leonard miał mu uświadomić potencjał filmowego dialogu – plątanina wypowiadanych przez postacie kwestii jest dla rysunku postaci równie istotna, co rozmowa „na temat”. Natomiast twórczość Larry’ego McMurtry’ego (autora powieściowej podstawy pod Ostatni seans filmowy Bogdanovicha) skłoniła go do zastrzegania praw do swoich fikcyjnych postaci. Dzięki temu może przemieszczać je między tytułami, rozbudowywać ich historie, a całą swoją twórczość opatrywać swoistą mitologią, bez ryzyka, że ktoś inny zrobi to przed nim.
Dopiero późniejsze rozmowy, dotyczące Bękartów… i Django, ujawniają największą wartość filmografii Amerykanina. Dowodzą przemiany krnąbrnego żartownisia w dojrzałego humanistę (który, rzecz jasna, w ogóle nie myśli złagodnieć). Tak właśnie przedstawia się zestawienie obecnych w filmach z lat 90. zabaw konwencją i innych postmodernistycznych passusów (używanych jak sloganowy wytrych przez nie zawsze świadomą tych nawiązań krytykę) i właściwego późniejszemu etapowi twórczości takiego wykorzystania niszowych gatunków, które pozwala zadośćuczynić ofiarom historii, postaciom krzywdzonym i pozornie słabszym. Tę umiejętność potrafi docenić profesor Harvardu, H.L. Gates, historyk i specjalista od niewolnictwa. To własnie on, dyskutując z reżyserem jak równy z równym o historii w Django, dostrzega celowość skrajnego zaniżenia przez Tarantino cen niewolników i nieadekwatnego względem prawdy historycznej podwyższenia nagród za kryminalistów. Połączenie tych faktów z mottem wyjętym z Za kilka dolarów więcej Sergio Leone („Tam, gdzie życie ludzkie nie ma wartości, śmierć czasami ma swoją cenę”) pozwala docenić celowość zabiegu: prawidła gatunku rządzą światem przedstawianym przez QT i tym skuteczniej przekonują o horrorze ówczesnej rzeczywistości. Podobną błyskotliwość reżyser ujawnia tłumacząc swoje twórcze motywacje. Django stanowi bowiem jego osobistą odpowiedź na powstałe niemal wiek wcześniej Narodziny narodu D.W. Griffitha. Ów niemy film miał przyczynić się do odrodzenia Ku-Klux-Klanu i wynikających z niego krwawych konsekwencji. Przy okazji tego samego filmu, z godną siebie erudycją, Tarantino wspomina o epizodycznej roli Johna Forda (twórcy znienawidzonych przez niego westernów z Indianami w funkcji mięsa armatniego), która skłoniła go do opowiedzenia o „workowych” perypetiach zakonspirowanych rasistów.
Rozmowy… to lektura z gatunku niebezpiecznych. Raz rozpoczęta, każe coraz głębiej grzebać w historii kina, tropić kolejne nawiązania i zarywać noce na powtórki znanych tytułów – podobnie jak czyniły to nowofalowe Szczury Filmoteki z Rohmerem i Godardem na czele. Można też potraktować Rozmowy… jak oskarżenie kierowane w stronę naszych rodzimych publicystów – nieznających (a przynajmniej niewykazujących znajomości) niszowych inspiracji tego twórcy i niepozwalających polskiemu widzowi w pełni zrozumieć tej filmografii. Konia z rzędem temu, kto z polskojęzycznej profesjonalnej (nieblogowej) publicystyki wyciągnie lekcję (lub chociaż syntezę) poświęconą włoskim spaghetti westernom, azjatyckim opowieściom z samurajami w rolach głównych, hongkońskim filmom karate czy feministycznemu kinu zemsty. Sam Tarantino, namiętny czytelnik prasy filmowej i miłośnik filmoznawczych analiz, ubolewa nad powolnym dogorywaniem kompetentnej i wnikliwej praktyki krytycznej (najbardziej zaś ceni te teksty, które „nie mają za chuja nic wspólnego z tym, co autor scenariusza, reżyser czy aktorzy sobie zamierzyli”). Stwierdza to nie tylko jako filmowiec, ale także ako eseista. Po nakręciu dziesiątego filmu i odejściu na zasłużoną emeryturę ma zamiar poprowadzić własne kino, otworzyć podwoje swojej potężnej filmoteki i, no właśnie, opublikować parę książek, również krytycznofilmowych. Może wówczas w pełni docenimy tę twórczość. Do tego czasu pozostają nam Rozmowy… – biblia kinofilstwa i vademecum kulturożerstwa w jednym.