Nie wiem, czy jesteśmy już gotowi na przyjęcie tego, co robi Krzysztof Wałaszek; tego, wokół czego krążą jego myśli, i tego, co próbuje nam jako pewną całość wytłumaczyć, przybliżyć – w wywiadach, w filmach, na spotkaniach z widzami przy okazji swoich wystaw. Wałaszek posługuje się słowami na wiele różnych sposobów, ale teoretycznego zacięcia nie ma, woli raczej demonstrować coś na przykładach i pointować to krótką wypowiedzią. Łapiemy sens, ale gdy przechodzi do następnej „prezentacji”, już nam on umyka. Kiedy oglądamy jego prace na wystawie, mamy wrażenie, że wręcz „potykamy się” o nie mentalnie. Coś znajomego, banalnego, zamienia się w absurd, ale nadal trwa w swojej materialności i banalności. W swoich pracach Wałaszek stosuje cytaty: zasłyszane wśród „prostego ludu” mądrości (dowcipne powiedzonka, okolicznościowe formułki pointujące jakieś zdarzenia czy sytuacje, quasi przysłowia), ale też fragmenty reklamowych ulotek, deklaracji wyborczych polityków, propagandowe i religijne hasła itp. Cytuje „na” swoich pracach, na obrazach i rzeźbach (czasem nawet na ubiorach), czyli przede wszystkim MALUJE słowa. Obrazy są profesjonalnie wykonanymi blejtramami, rzeźby to przeważnie wyroby ceramiczne. Estetyka tych „pisanych” obrazów nie odbiega na oko od tandetnych, amatorskich „szyldów” i handlowych ogłoszeń, których dzisiaj już nie widujemy tak często w większych miastach, ale które w latach dziewięćdziesiątych, gdy rodził się nasz rodzimy kapitalizm, były niemal wszędzie. Ten tandeciarski styl wcale nie jest łatwo wykształconemu artyście wiarygodnie podrobić. Wałaszkowi wychodzi to doskonale. Autentyczności tym pracom przydają często przedmioty „z życia wzięte”, byle jakie – od starych urządzeń gospodarstwa domowego, zdezelowanych części wyposażenia mieszkań, po wyrzucone na śmietnik plastikowe zabawki itp. Bywa że Krzysztof Wałaszek wykonuje przedmioty ceramiczne, które choć wymagają profesjonalnego podejścia, nie odbiegają jednak poziomem od wyrobów amatorskich, są często tak samo nieporadne, niekształtne, pozbawione wdzięku i proporcji. Ale mają to coś, czego w amatorskiej „twórczości” nie może zabraknąć, a mianowicie zdradzają wyraźnie pretensję do bycia przedmiotami dekoracyjnymi.
Wałaszek balansuje na granicy kiczu – materialnego i mentalnego, zasysa materię swojej sztuki z obszarów kultury peryferyjnej: czasem ludowej, czasem popkulturowej (ale tej najniższej, już przefiltrowanej na bazarach i jarmarkach, ze wsi i przedmieść), czasem sięga po wartości cenione w różnych subkulturach miejskich. Nie jest to jednak camp ani dekonstrukcja, ani postmodernizm, nie jest to zafiksowanie się obsesyjne na jakiejś „sztuce biednej”. To jest, jak sądzę, raczej pewien rodzaj re-konstrukcji, który ma służyć wyrobieniu u widza większego i bardziej zgodnego z prawdą poczucia rzeczywistości. Bo Krzysztof Wałaszek ma chyba przemożne poczucie, że współcześnie żyjemy w nierzeczywistości, straciliśmy wyczucie realizmu, czy wręcz prawdy, mówiąc patetycznie (jak on sam by raczej nie powiedział). Poczucie nierzeczywistości dotyka go nie tylko wskutek obserwowania życia społecznego w Polsce ostatnich dekad, czyli czasu transformacji ustrojowej, ale także z racji życia osobistego, w tym przede wszystkim zakresie, który wiąże się z jego zawodem – szkolonego artysty. Wałaszek, jak mniemam, żywi przekonanie, iż większość rzeczy związanych ze sztuką, z procesem twórczym, z życiem artystycznym jest u nas zmistyfikowana, mierzona na wyrost, i nie ma pokrycia w realiach. Począwszy od „mąk” twórczych kreatywnej jednostki, przez społeczną recepcję sztuki, po najzwyczajniejsze w świecie materialne zaplecze artysty, umożliwiające mu wykonywanie zawodu. W jego twórczości obie te sfery – społeczna i jednostkowa, osobista – silnie się zazębiają: gdy jedna pojawia się na pierwszym planie, druga służy za tło, kontekst dopowiadający intencję twórcy.
Przez lata Krzysztof Wałaszek wystawiał często wspólnie z gronem przyjaciół, z twórcami z kręgu LUKSUSU, z Jerzym Kosałką lub Jankiem Kozą, siłą rzeczy więc wpisywał się w historię, estetykę i problematykę, charakterystyczną dla tej formacji. Przeszedł drogę od malarstwa w typie nowej ekspresji do performensów, od anarchizujących działań do twórczości, którą moglibyśmy nazwać „zaangażowaną”, pokrewną pewnym tendencjom obecnym w tzw. „sztuce krytycznej”. Zdarzały się prowokacje i skandale, gdy tematyka wystaw wkraczała na pole polityki i religii (traktowanej zwykle instrumentalnie przez polityków). Celem ataków był także narastający w społeczeństwie konsumpcjonizm, czy okresowy hurra patriotyzm. Dzisiaj, z jednej strony są to karty już zapisanej i jakoś przetrawionej, a nawet wyblakłej nieco historii, z drugiej strony, ujawnia się na nich coś mniej dotąd wyrazistego, a mianowicie indywidualna postawa Krzysztofa Wałaszka jako artysty, dzielącego co prawda z kolegami wiele doświadczeń i punktów widzenia, ale jednak odmiennego i bardzo konsekwentnego w swoich poczynaniach. Wystawa w BWA „Awangarda” we Wrocławiu (czynna do 17 maja) pozwala to sobie dobrze uzmysłowić.
Życie artysty z drugiej połowy XX wieku, bo taki nosi ona tytuł, przygotowana we współpracy ze znaną historyczką sztuki i kuratorką Anną Markowską, była dla mnie w największym stopniu interesująca w tych momentach, w których kazała skupić się na podejściu artysty do samej sztuki, do tego „jak” ją uprawia, żywiąc jednocześnie wobec niej tyle zastrzeżeń, wątpliwości i podejrzeń. Bo, chociaż mogłoby to wszystko wyglądać na kpinę, czy nawet szyderstwo, to jestem przekonany, że Wałaszkowi idzie o coś więcej, o dużo więcej niż zwyczajny dzisiaj „fun” artystyczny, czy efektowną prowokację. Podstawą jego „artystycznego” bytu jest zrobić coś, jakiś przedmiot, lub wykorzystać już istniejący, bo przedmiot jest dla Wałaszka podstawą, bazą ludzkiego życia. Można ten przedmiot zrobić w najgłupszy sposób (zdarza się, że „im głupiej, tym lepiej”), można wpisać go w absurdalny kontekst, w którym zaświeci jak lampa w ciemnościach, przyniesie radość, odczucie świeżości, więzi z czymś, co było, jest i będzie po nas. Krzysztof Wałaszek jako artysta pracuje bardzo podobnie jak pracuje i żyje Krzysztof Wałaszek, podnosząc własnymi rękami z ruin dom kupiony w podwrocławskiej wsi, wykonując w nim konieczne naprawy i wyposażając go w przedmioty dekoracyjne własnego wyrobu (ponadto gromadząc w części gospodarczej wyrzucone przez innych przedmioty, jak stare telewizory, odkurzacze i podobne). W domu na wsi i w sztuce wszystko się przecież może przydać.
To oczywiście przerysowana wizja, nie ma w niej miejsca na całą tę konceptualną kombinatorykę, która pozwala połączyć zapobiegliwość życiową z problemami czasu i miejsca, w jakim się żyje, i w taki sposób, żeby było to sztuką. Choć czas nieco w tym pomaga, bo przecież dzisiaj sztuką może być wszystko. Wałaszek uporczywie testuje jak dalece…, i czy to w ogóle prawda.
W roku 2003 urządził wystawę swoich prac w zaprzyjaźnionym warsztacie samochodowym p. Chudyka. Żeby nie zakłócać pracy mechanikom wystawę można było oglądać w weekend, a publiczność stanowili przyjaciele i krewni królika. Teraz zrekonstruował ów pokaz w widocznej z ulicy witrynie „Awangardy”. Pośród części samochodowych i wszelkich innych akcesoriów prawdziwego warsztatu poutykano obrazki z cytatami „z epoki” (odbywały się wówczas wybory, więc sporo tych pisanych obrazów było z nimi związanych, kilka innych tworzyło tło). Specjalne miejsce zajmował obraz z inskrypcją Kto uczesze tego konia? i wizerunkiem rzeczonego konia wpisanego w konturową mapę Polski. Zapach oleju i smaru samochodowego nie pozostawiał złudzeń, gdzie jesteśmy. Ale jednak byliśmy w galerii. Życie zatoczyło koło, a może rzeczywistość została przewrotnie przenicowana na drugą stronę (sztuki?). Ciekawe, że nikogo ten warsztat w galerii specjalnie nie zdziwił. Frekwencja na wystawie nie różniła się od średniej – około dwunastu osób dziennie. Dalej więc nie wiem, czy jesteśmy już gotowi na przyjęcie twórczości Krzysztofa Wałaszka, czy raczej jeszcze nie? Chociaż mi osobiście się podobało…