*
Po pięciu latach S. wysłał sześć i pół tysiąca zaklejonych kopert. Około cztery tysiące osób wciągnął w krąg swojej sprawy.
Ludzie unikali rozmów o anonimach. Nie chcieli się zdradzić, że je otrzymywali. Nie usiłowali tropić ich autora.
Patrzyli na siebie podejrzliwie. Siedzieli w domu, przetrząsając tydzień po tygodniu fakty ze swojego życiorysu, drżąc, czy nie znajdą w nich aby czegoś niemoralnego. Rozmawiali szeptem, śpiewali szeptem, nawet kłócili się szeptem.
Miasteczko opanowała obrzydliwa, lepka, cuchnąca zaraza.
W restauracjach, gospodach, na jarmarkach ludzie skupiali się w gromady i na ucho, konfidencjonalnie szeptali, ślinili jeden drugiemu małżowiny, dotykali palcami swoich twarzy, śmiali się.
S. nie przerywał pracy.
Dotkniętych zarazą opanował szał donosicielstwa. Ludzie dotąd cisi i spokojni biegali od domu do domu, zaczepiali na ulicy nieznajomych, nachodzili kompetentnych urzędników do późna w nocy w ich mieszkaniach. Donosili o wszystkim i na wszystkich. Nie było prawie człowieka, o którym można by powiedzieć, że nie jest donosicielem. Nie oszczędzali matek, żon, mężów, swoich dzieci, sąsiadów, ukochanych przyjaciół. Nie istniały sprawy, o których mogliby nie donosić. Żona bała się męża, córka bała się ojca. Doszło do tego, że zarażeni donosili na samych siebie. Składali urzędnikom raporty, kajali, przed kim się dało. Nikt dla nikogo nie był tajemnicą, ale szał donosicielstwa przybierał na sile. Był coraz wstrętniejszy.
Najbogatszymi ludźmi stali się nagle ci, którzy mogli kogokolwiek zniszczyć. Zarażeni znosili im biżuterię, pieniądze, ubrania mężów czy futra żon. Zawozili dzieci do szpitala, nie dojadali, ale nie przestawali chodzić do kompetentnego urzędnika.
Na pozór wszystko odbywało się tak jak dawniej. Elektrownia dostarczała prądu, emeryci wczesnym rankiem rozwozili mleko, rzeźnicy zabijali bydło.
Próżno by szukać objawów zarazy na skórze, języku, w płucach czy w przewodzie pokarmowym. Nie atakowała ciała.
Księża mieli do czynienia w konfesjonałach niemal wyłącznie z zarażonymi. Nakłaniali do zgody, błagali, aby pomyśleli o Bogu. Krzyczeli: „Jesteście dziećmi szatana. Opamiętajcie się!”. Wierni klęczeli pełni pokory i żalu, ale ich spowiedź wyglądała w ten sposób, że nigdy nie mówili o sobie, zawsze zaś o tym, który akurat odszedł od konfesjonału.
Wyrzuceni z kościoła biegli przed gabinety wysokich urzędników, pisali anonimy do wyższych instancji, ministerstw i stołecznych biur. Zjechało parę komisji. Ponieważ do tych biur napływały coraz to nowe sprzeczne donosy, odwołano komisje.
Nikt z ludzi odpowiedzialnych za porządek i bezpieczeństwo miasteczka nie wydał zarządzenia, aby wykryć przyczynę zarazy i nikt już właściwie nie wiedział, jak to się zaczęło.
*
Lekarz przyniósł kwiaty. Były to piękne, czerwone goździki.
Chory poruszył się, jakby czuł kogoś obcego w pokoju. Otworzył oczy. Przez moment patrzył na lekarza, nie dostrzegając go. Był przerażony tym, co śnił. Kiedy oprzytomniał i zauważył na stole kwiaty, pojawiło się na jego twarzy najpierw zdziwienie, potem zakłopotanie, potem wydał się jakby spłoszony, aż wreszcie pojawiło się coś, o czym lekarz pomyślał, że musi to być nienawiść. S. płakał.
„Samotny człowiek – pomyślał lekarz. – Widocznie lubi kwiaty”. Położył na stole strzykawkę, maszynkę spirytusową i ampułki, usiadł na skrzyni pod oknem.
– Co się dzieje w miasteczku? – zapytał S.
– Przyjechali misjonarze.
– To wszystko?
– Z najważniejszych rzeczy tak.
– Nie pytali o mnie?
– Pytali ci z biura.
– I co?
– Przysłali ciastka. Zostawili u dozorczyni.
Lekarz wstał, sięgnął po strzykawkę.
– W kawiarni słyszałem, jak mówili o panu – powiedział.
– To nieciekawe.
– Mówili jeszcze, że panu musi być ciężko. Naradzali się, co mają zrobić.
S. był zawstydzony. Na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju wzruszenia.
– Dziś jest targowisko, prawda? – zapytał.
– Tak – potwierdził lekarz. – Na targowisku też mówili o panu. Mówili, że ochronił pan kogoś przed milicją. Poza tym jedna kobieta stale powtarzała, że pan musi być szalenie mądry.
– No czego pan stoi! – krzyczał S. – Wal pan ten zastrzyk. Prędzej.
– Proszę odwinąć rękaw.
– W rękę? Nie lubię zastrzyków w rękę.
Chory podniósł się, ale to był za wielki wysiłek. Stracił przytomność.
*
Ulice pustoszały zimą, potem również pustoszały wiosną, aż wreszcie opustoszały nawet latem. Kawiarnie zamknięto, restaurację odwiedzali tylko chorzy pijacy. Ludzie nie ruszali się z mieszkań. To był ostatni okres.
Miasteczko przypominało fortecę bliską klęski… Nagrzane, senne ulice, puste po godzinie szesnastej sklepy, cukiernie, planty. Sale zabaw zamknięte i zakurzone. Przed biurowcami drzemali portierzy. Ludzie byli bladzi i wymęczeni. W oczach czaiła się gorączka zarazy. Zamykali się w mieszkaniach i męczyli się, kładąc sobie na głowy mokre ręczniki.
Nie zmienili się. Byli ostrożniejsi i bardziej przebiegli. Przekupni sędziowie wysilali umysł, aby uzasadnić niesprawiedliwy wyrok. Lekarze, kiedy zamordowali człowieka na sali operacyjnej, zwoływali konsylium, które ustalało, że „operacja się udała, ale pacjent musiał umrzeć”.
S. pracował dalej.
Zaroiło się w kawiarni i w salach zabaw. Sprowadzali orkiestry. Zadłużali się i kradli. Kobiety upijały się w publicznych miejscach. Mężczyźni patrzyli spokojnie, jak całują je wszyscy, którzy mieli na to ochotę. Ojcowie polecali nieznajomym swoje córki. Wyciągali portrety dziadków i pijani darli je na strzępy. Anonimy przyjmowali z ulgą. Chcieli być poniżani. Nie przyznawali się do tego, że cierpią. Cieszyli się, że ktoś pisze o nich z obrzydzeniem, że są aż tak podli.
Miarą najwyższego upodlenia, jakiemu się chętnie poddawali, były donosy, które pisali na samych siebie. Wysyłali je do instytucji z zewnątrz i kiedy przyjeżdżali urzędnicy i przeprowadzali dochodzenia, upokarzali się przed nimi, mówiąc o swoich intymnych sprawach. Najczęściej robiły to kobiety. Opowiadały, jak cierpią, ponieważ ich mężowie są niedołęgami i ci urzędnicy szli z nimi do hotelu i tam one oddawały się im jak prostytutki, często nawet prosząc o jakiś upominek. Nie wstydziły się niczego – były raczej dumne z tego, jak nisko potrafią upaść.
Dziewczęta nie dbały o swoją cześć. Stały w bramach do późna w nocy, w spódnicach do pępka, zapraszały do siebie młodych chłopców, starców, niewidomych i kulawych. Zaraza uczyniła z ludzi miękkie, rozlazłe, nikczemne stworzenia.
S. odwiedził księdza kanonika. Był to roztargniony, drobny człowieczek. Jego zdaniem nie należało przywiązywać do ostatnich wydarzeń szczególnego znaczenia. „Trzeba wierzyć w czas, proszę pana” – powiedział, uśmiechając się.
S. śnił, że ludzie w miasteczku się zmienili. Byli szczęśliwi i dobrzy. Czuł pustkę wokoło. Był bezużyteczny. Nic tu po nim. Uświadamiał sobie przeraźliwie jasno, tak jak to jest możliwe tylko we śnie, że teraz zacznie go nosić po świecie…
*
Obudził się. Przez chwilę leżał bez ruchu, potem przewrócił się na brzuch i począł pełznąć w stronę szafy. Otworzył ją pogrzebaczem. Na głowę spadła mu lawina kartek, zeszyty i koperty. Tonął w papierach. Wyglądał jak postać z wodewilu.
Przyszedł lekarz. Gdy zobaczył, w jakim stanie jest S., pobiegł po księdza kanonika.
– Trzeba go umyć i uczesać – powiedział dostojny starzec.
Lekarz wytarł S. mokrym ręcznikiem, ubrał go w czystą koszulę i wyszedł. Kanonik położył na stoliku sakramenta święte i mały dzwoneczek.
– Często grzeszyłeś? – zapytał.
– Nie pamiętam.
– Przypomnij sobie. Zdradziłeś Boga? – pomagał mu kanonik.
– Nie.
– Szanowałeś rodziców?
– Tak.
S. zamknął oczy. Widać było, że mówienie męczy go.
– Nie grzeszyłem – wyszeptał. – Miałem cel w życiu.
– Wszyscy mamy swój cel, synu. – Kanonik położył mu dłoń na czole. – I wszyscy grzeszymy – dodał.
– Ale mój cel był wielki i piękny – upierał się S.
– To nie ma nic do rzeczy. Spowiadaj się rozsądnie, synu. Nie mamy wiele czasu.
– Chciałem ludzi odwieść od zła – powiedział S.
– To nie jest grzech.
– W ostatnim czasie nic innego nie robiłem.
– Obgadywałeś bliźnich?
– Pokazywałem im prawdę, tylko prawdę.
– Mów o grzechach – irytował się kanonik. – Nie targuj się ze mną.
Przygotował sakramenta święte, otworzył brewiarz i począł odmawiać pacierze. Ostra, sucha bródka skakała jak wrzeciono.
– Powtarzaj za mną – rozkazał. – Ja, nędzny grzesznik, żałuję przed Tobą, Panie…
– Jestem w porządku – wykrztusił S. – Nie mam czego żałować.
– Nie chcesz się upokorzyć przed Bogiem?
– Mogę się upokorzyć, ale chcę wiedzieć, dlaczego.
– Nie dawałeś ludziom żyć.
– Bo byli podli.
– Zostawmy to Bogu, synu. Bóg ich będzie sądził. Pozwólmy im żyć – to nie jest wiele, ale oni będą szczęśliwi. Nie trzeba ich potępiać, nikt z nas nie ma prawa ich potępiać. Wszystko, co możemy zrobić dla ludzi, to zostawić ich w spokoju.
S. patrzył na kanonika tak, jakby nie rozumiał, co ten do niego mówi. Kiedy jednak pojął dokładnie każde jego słowo, przeraził się.
– Więc nie zmienią się? – drżał – wrócą do swoich dawnych przyzwyczajeń?
– Ależ zmienią się, zmienią – uspokajał go ksiądz. – Ludzie się stale zmieniają, tylko nie trzeba ich poganiać. Byłem trębaczem w wojsku, pracowałem w kopalni, spławiałem drzewo z Krakowa do Gdańska i jeszcze wieczorami zastanawiałem się, jaki powinienem być. W czasie wojny byłem kapelanem na Wschodzie. Przygotowywałem żołnierzy do zejścia z tego świata. I tam też znalazłem chwilę czasu, żeby się nad tym zastanowić. Nie trzeba się spieszyć, synu, każdy ma swoje zajęcie, ale wszyscy przecież chcemy być lepsi. Najważniejsze, żeby było co jeść i co pić, i żebyśmy zdrowi byli. A teraz spowiadaj się, synu. Gadamy od rzeczy.
S. dyszał ciężko. Nie mógł złapać powietrza. Oczy wyłaziły mu na wierzch.
– Pojednaj się z Bogiem! – krzyczał kanonik, ale S. już go nie słyszał. Podniósł się na rękach, otworzył szeroko usta i skonał.
Kanonik, odczytując z brewiarza odpowiednie modlitwy, począł go spokojnie namaszczać olejami.
– Byłeś niecierpliwy, synu – powiedział, wychodząc. – Bóg z tobą.