Via crucis
Zastanawiam się, jak to wygląda technicznie, to znaczy: co i jak należy uczynić, by – solidnie, porządnie, bez ryzyka, że się osunie czy spadnie – przymocować ludzkie ciało do przedniej części czołgu. Nie może się przecież osunąć, nie może wpaść pod koła, nie może zostać zmiażdżone przez gąsienice, bo wtedy nie spełniłoby swojej podstawowej funkcji – nie mogłoby dłużej służyć jako tarcza. Dla tych w środku, dla sowieckich czołgistów, którzy przywieźli tu ze sobą postęp, oświecenie i cywilizację, ciało Tadka Jasińskiego, wychowanka Zakładu Dobroczynności w Grodnie, jest bezcenne – obiecuje im, że przetrwają, że z grodzieńskiej opresji wyjdą cało, że szaleńczy rajd ulicami obcego miasta zakończy się dla nich względnie dobrze. Bez tego ciała trudniej im będzie realizować cywilizacyjną misję. To dlatego wymachują rękami, wrzeszczą i straszą brauningiem, kiedy sanitariuszki zdejmują więzy z trzynastoletnich rąk.
Do jakiego czołgu przywiązano chłopca? Nie jestem pewien, które modele sowieckich maszych wjechały w ulice miasta nad Niemnem. Bez wątpienia operowano dwoma rodzajami pojazdu oznaczonego symbolem BT – mniejszym BT-5 i większym BT-7. Wniosek taki można wysnuć ze wspomnień dowódcy 6. Korpusu Kawalerii Grupy Konno-Zmechanizowanej, komdiwa Andrieja Iwanowicza Jeremienki, który samodzielnie prowadził atak jednostek pancernych i dwukrotnie musiał przesiadać się z pojazdu do pojazdu (najpierw BT-5, następnie BT-7). „Przeciwnik – wspominał Jeremienko – podpalał nasze czołgi, oblewał je z domów gorącą cieczą, […] polewał nas ołowiem”.
BT-5 i BT-7, zwane przez Rosjan „betjuszkami”, były to czołgi z grupy „lekkich”. Niezbyt wielkie i zapewne bardziej zwrotne niż pozostałe modele używane przez Armię Czerwoną, nadawały się do operowania w ciasnych uliczkach atakowanych miast. Oglądam fotografie „betjuszek”, zadając sobie pytanie, czy do czoła pojazdu dałoby się przywiązać człowieka. Jaki może być wzrost trzynastolatka? Sto pięćdziesiąt, sto sześćdziesiąt centymetrów. Jeśli nogi mają wisieć (z relacji Grażyny Lipińskiej wynika, że nie trzeba ich było uwalniać z więzów), dłonie powinny być przywiązane dość wysoko. Lipińska wspomina o „rozkrzyżowanym ciele”, musimy więc wyobrazić sobie Tadeusza Jasińskiego z rękami wyciągniętymi w bok, niemal pod kątem prostym w stosunku do reszty ciała (taka pozycja rąk i prosto wiszące nogi musiały wywołać skojarzenie z krzyżowaniem).
Ale do czego krasnoarmiejcy mieliby przymocować dłonie chłopca? Może były tam jakieś haki, jakieś metalowe elementy wystające z przedniej ściany? Bo lufa armatki ulokowanej na wieżyczce strzelniczej raczej się do tego nie nadawała – straciliby wtedy możliwość sterowania działem, zmieniania jego pozycji. Zresztą, nie byłoby wtedy mowy o „rozkrzyżowaniu” – ta ewentualność zatem odpada. Podpowiedź znajduję na jednej z fotografii, na której widać wyraźnie, że zewnętrzne wyposażenie części „betjuszek” wzbogacono o duże żeliwne listwy, z których wystawało coś w rodzaju kolców (zapewne do forsowania barykad i innych przeszkód mechanicznych). Owe „kolce” w jeszcze większym stopniu upodabniały przód BT-5 i BT-7 do smoczego łba.
Jest jeszcze jedna ewentualność. W relacjach dotyczących sowieckiego marszu na Grodno pojawia się informacja o czołgach ciężkich T-28. A jeśli to z takim czołgiem zetknęły się grodzieńskie nauczycielki-sanitariuszki? Ten model, większy i cięższy, chyba nieco lepiej nadawał się do „rozkrzyżowania” na jego przedniej ścianie ludzkiego ciała. Kłopot w tym, że aby przywiązać chłopca, trzeba by zamknąć klapę, przez którą obserwowano teren w bezpośredniej bliskości czołgu.
Wątpliwości nie rozstrzygniemy. Wszystko, co da się uczynić, sprowadza się do próby objęcia słowem wydarzenia, które z pewnością miało miejsce, do opisania momentu krępowania trzynastolatka. Butelka z benzyną i naftą roztrzaskuje się na żeliwnej ścianie, czołg zatrzymuje się, z jego wnętrza wyskakują umorusani tankiści, krzyczą, potrząsają zmartwiałym ze strachu trzynastoletnim ciałem (Lipińska napisze: „bili, chcieli zabić”). O chłopcu, który rzucił butelkę – jeśli tylko chcą doprowadzić do końca to, co zamyślili – muszą myśleć jak o dorosłym. Wroga ludu, burżuazyjnego terrorystę, obrońcę pańskiej Polski należy przykładnie ukarać.
Wielka fala
Kiedy sanitariuszki dotarły do szpitala, okazało się, że chłopczyk ma pięć ran od kul karabinowych. Choć stracił wiele krwi, pozostał przytomny. Lipińska: „otaczają go siostry, doktorzy, chorzy. – Chcę mamy – prosi dziecko. […] Danka sprowadza matkę”.
Co się kryje za tym lapidarnym zdaniem: „sprowadza matkę”? Przecie od dwóch dni Grodno nie jest zwyczajnym miastem, ale miastem obleganym – na jego ulicach toczy się walka, wybuchają pociski, walą się mury, rozbite szkło tryska z okien. Słowo „sprowadza” jest więc wypełnione znaczeniami – nazywa wędrówkę dwukierunkową (tam, samotnie, i z powrotem, z panią Jasińską), bieg, przemykanie pod ścianami, przykucanie za naturalnymi osłonami, krycie się po bramach; nazywa ucieczkę przed kulami, błądzenie w labiryncie ulic, które stały się obce, w których czai się śmierć. U celu owej eskapady nie czeka na śmiałka nagroda w postaci skarbu, korony, ręki księżniczki lub księcia – na samym końcu jest szpitalne łóżko i wątłe nastoletnie ciało, z którego uchodzi życie. Ciało blade, przymglone oczy, płytki oddech. Na końcu jest przetaczanie krwi i powolna agonia: „Chłopiec jest coraz słabszy, zaczyna konać. Ale kona w objęciach matki i na skrawku wolnej Polski, bo szpital wojskowy jest ciągle w naszych rękach. Matka umierającego chłopca zrozpaczona i jednocześnie pobudzona czynem synka, szepce mu: – Tadzik, ciesz się! Polska armia wraca! Śpiewają…”.
Co nam mówi ten szept służącej Zofii Jasińskiej? Bo – dzięki relacji naocznego świadka – sączy się on także w nasze uszy. Czy podnosi na duchu, utwierdza w przekonaniu o słuszności walki w obronie wspólnej sprawy? A może obnaża daremność wszelkiego wysiłku, może przekonuje: opór nie ma sensu; to, za co oddajecie życie, jest mirażem, złudzeniem umysłu poszukującego znaczeń w nieogarnionym chaosie, w irracjonalnym splocie trwania i umierania?
Ja, który zapisuję te słowa, mam własną odpowiedź. Nie będę jej tu jednak ujawniał – bo każdy z nas (również Ty, co czytasz) musi na pytania zrodzone z szeptu skamieniałej matki odpowiedzieć w pełnej zgodzie z samym sobą, bez udziału suflerów. Historia to porządek czy bałagan? Jesteśmy drobinami niesionymi przez wielką falę, jesteśmy chmurą pyłu, którą wzbija uderzenie wiatru, a ten wiatr nie od nas zależy i nam się nie poddaje – czy też możemy jakoś organizować chaos, posiadamy wpływ na wydarzenia i decyzja każdego z nas, każdy, najmniejszy nawet ruch w obranym przez nas kierunku wpływa na ruch ogólny, ruchowi ogólnemu nadaje rytm, stanowi impuls o mocy kreatorskiej, zdolny współkształtować bieg spraw, odmieniać los jednostek i zbiorowości? Bo jeśli nic od nas nie zależy – czy warto wierzgać, lamentować, zakładać protest? Czy nie lepiej poddać się fali, spoczywać – i w milczeniu płynąć tam, dokąd wszystko płynie?
W kondukcie
Trupy mają bose stopy. Zdarto z nich obuwie, przetrząśnięto kieszenie koszul, mundurowych spodni i bluz. Sto trzydzieści trzy ciała skąpane we wrześniowym słońcu. Zanim padli, z niewielkiej kotlinki przy szosie na Skidel ostrzeliwali sowieckie wojska. Kotlinka rychło stała się ich „szańcem obronnym, i wreszcie areną śmierci”. Na tę arenę wstępują właśnie dwie kobiety – Grażyna Lipińska i Marta Wilmus. Białe kitle, na ramionach opaski Polskiego Czerwonego Krzyża. Sceny tej nikt nie opisze lepiej niż Lipińska:
Przeważają mundury wojskowych, kilku młodych oficerów, podoficerowie, szeregowcy. Są także kolejarze, policjanci, pocztowcy i wreszcie „cywile”. Jest starzec siwiuteńki, pomarszczony – jego długa, biała broda we krwi. Jest harcerzyk może dziesięcioletni, drobniutki, skurczony. […] Wszyscy polegli, z wyjątkiem kilku zmasakrowanych przez pociski, mają, oprócz ran od kul, jeszcze po kilka ran zadanych bagnetami. A więc dobijanie rannych i masakrowanie nieżywych. […] Oto i on, dowódca rycerzy szaleńców. Najstarszy rangą – kapitan. Mundur czarny od krwi. Otwarte oczy błyszczą w słońcu, niesamowicie rozchylone, niby w uśmiechu, wargi odkrywają rząd przepysznych zębów. Prawa ręka wzniesiona nad głową, jakby dawał rozkazy, noga wyrzucona naprzód, niby w biegu. Jest on cały w ruchu, w pędzie. Przy nim mały harcerzyk – główka i dłonie wczepione w mundur kapitana, trudno jest nam oderwać go, aby móc spojrzeć w twarz. Nie, Marta go nie zna, a może nie poznaje, bo twarzyczka dziecka jest teraz zastygła w śmiertelnym strachu, na łopatce i na boku dwa ukłucia bagnetem […]. Kilka kroków dalej policjant, pocisk rozerwał mu czaszkę, zamiast głowy – krwawa jama. A ubrał się na bój paradnie w galowy mundur. Szkoda, bo rabusie zrabowali nie tylko buty, ale i spodnie, ciemny uroczysty granat marynarki ostro odbija się od białej bielizny. Znajdujemy przy nim kilka listów, niestety – bez kopert, dokumentów żadnych nie ma. I tak dalej, dalej obchodzimy wszystkich stu trzydziestu trzech, by zdobyć jakieś nazwiska, adresy. Przeszukujemy kieszenie, podszewki. Niestety – rewizja robiona przez bolszewików była dokładna. Mamy tylko garść listów bez kopert i świstków bez wartości.
Najgorsza jest anonimowość śmierci. Dla bezimiennych trzy zbiorowe doły – jeden na zwłoki żołnierskie, drugi na ciała urzędników, trzeci na kości cywilów. Na wzgórku staną trzy krzyże – jak w Miejscu Czaszki.
Tadzik Jasiński, chłopiec ukrzyżowany na czołgu, chłostany biczami kul, napojony strachem, poniżony, zostanie odprowadzony do grobu przez kilka kobiet – przez matkę, nauczycielki-sanitariuszki, grupkę uczennic jednej z grodzieńskich szkół. Zdobyły trumnę. Właśnie składają ją na platformę skromnego wozu. Stuk końskich kopyt o bruk ulicy. Czemuż rozpaczacie, niewiasty jerozolimskie? Chłopiec ma dół wykopany waszymi rękami. Cicha modlitwa szturmuje niebo. Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi i poczęła… Na cóż poczęła? Na to, by powtarzać, bez ustanku, zmartwiałymi ustami, podpowiedziane przez nauczycielki jedno, nieznacznie zmienione, zdanie z opowieści o innej przedwczesnej śmierci, o innej rozpaczy i innym skamienieniu: „Panie, przyjm tę z rąk kata ofiarę dziecinną, nie tak czystą i świętą, lecz równie niewinną”.
Słowa te wyryją mu na cmentarnym krzyżu.