Dori Laub pisał, że Shoah jest wydarzeniem bez świadków. Giorgio Agamben, autor głośnego i szeroko komentowanego Co zostaje z Auschwitz, wprowadził do refleksji o ludobójstwie paradygmatyczne pojęcie „świadka całkowitego”, które rozwinął na podstawie wnikliwego odczytania prozy Primo Leviego. Świadectwo ocalonego zawiera lukę, która bierze się z niemożności świadczenia. Prawdziwymi świadkami nie są ocaleni, twierdzi Levi, lecz jedynie pogrążeni, ci, którzy „znaleźli się na dnie”. Świadek całkowity to tak zwany „muzułman”, więzień egzystujący na skraju psychicznego i fizycznego wycieńczenia, ofiara głodu i przemocy. Ucieleśnienie ruchomego progu, granicy w obrębie gatunku, za którą niemożliwe staje się odróżnienie istoty ludzkiej od nie-człowieka.
Ocalali jako pseudoświadkowie przemawiają zamiast nich, w ich imieniu: dają świadectwo brakującemu świadectwu. Mówienie tutaj o przemawianiu w ich imieniu nie ma jednak najmniejszego sensu: pogrążeni nie mają nic do powiedzenia, nie mają pouczeń ani wspomnień, które mogliby przekazać. Nie mają „historii” ani „oblicza”, a tym bardziej obca im jest jakakolwiek „myśl”. Ten, kto bierze na siebie brzemię dawania świadectwa w ich imieniu, jest świadom tego, iż musi świadczyć przez wzgląd na niemożność dania świadectwa[1].
Nie mam pewności, czy bohaterowie książek Dobranoc, Auschwitz Aleksandry Wójcik i Macieja Zdzierskiego[2] oraz Klubu Auschwitz Agnieszki Daukszy[3] podzielali ten dylemat, niewątpliwie jednak całe swoje życie „po obozie” podporządkowali nakazowi dawania świadectwa. „Większość moich rozmówców nie tyle lubi, ile czuje etyczną potrzebę mówienia o doświadczeniach obozowych, zwłaszcza młodym ludziom. Z jednej strony mają oni świadomość, że jako ostatni świadkowie są predestynowani do opowiadania, z drugiej twierdzą, że jest na to za późno” – czytamy we wstępie do książki Agnieszki Daukszy. Bycie świadkiem niesie ze sobą także pułapki pamięci – wspomnienia przez lata się zacierają, plączą, ulegają wpływom innych narracji (literackich, filmowych itp.). I kiedy jedni chętnie snują po raz kolejny historię powtarzaną od siedemdziesięciu lat (tak jak Józef Paczyński, który w Auschwitz golił samego Rudolfa Hössa i który nieustannie musiał odpowiadać na pytanie, dlaczego nie poderżnął mu gardła), innym opowiadanie o obozowych przeżyciach przychodzi z wielkim trudem. Taką rozmówczynią była Alfreda Gorączko, więźniarka Ravensbrück i Sachsenhausen, która w trakcie rozmowy prosi swoje córki, aby opowiadały za nią. „Bo to się nie da przekazać tak tego, co było. (…) A jak się nie mówi, to się zaciera” – stwierdza. Ocaleni zmagają się z walką o – nazwijmy to patetycznie – przetrwanie pamięci o nazistowskim terrorze, „pamięci sprawiedliwej”, która nie będzie zacierała różnicy między sprawcą a ofiarą (w Dobranoc, Auschwitz możemy śledzić walkę Karola Tendery z zachodnimi mediami, nagminne posługującymi się określeniem „polskie obozy zagłady”), mając przy tym świadomość niestałości tego, co jeszcze pamiętają.
Forma omawianych publikacji (Dobranoc, Auschwitz to reportaż, a Klub Auschwitz to zapis wywiadów autorki z byłymi więźniami) nie wymaga – co wydaje się istotne – faktograficznej ścisłości, dbałości o „obiektywną prawdę” i dążenia to pokazania tego, „jak to właściwie było”. Żadna z nich nie pretenduje zresztą do miana książki historycznej, skupiając się nade wszystko na doświadczeniu. Obozowe i wojenne przeżycia – choć ważne, bo przecież konstytuujące tożsamość bohaterów – nie są centralnym punktem tych opowieści. Autorzy poświęcają uwagę latom powojennym, próbom układania sobie życia od nowa, a także współczesności, w tym przede wszystkim funkcjonowaniu krakowskich organizacji zrzeszających byłych więźniów.
Dobranoc, Auschwitz gra na bardzo sentymentalnej nucie. To książka nierówna, pocięta na fragmenty, które nie są ze sobą w żaden sposób powiązane. Autorzy porzucają jeden niedokończony wątek, by przejść do następnego i nie ma to związku z żadną przemyślaną koncepcją tej publikacji. Potraktowane dość pobieżnie życiorysy bohaterów nie sugerują czytelnikowi jakiegoś – nazwijmy to – zakresu problematycznego, nie budzą pytań natury epistemologicznej, dotyczących chociażby kondycji świadka/ocalonego, relacji między ludzkim i nie-ludzkim w obliczu sytuacji granicznej. Dlatego tak trudno jest zestawiać tę pozycję z książką Agnieszki Daukszy, której pomysł opiera się na konkretnym i precyzyjnie sformułowanym projekcie. To co łączy te dwie publikacje, to tematyka – losy Polaków ocalonych z niemieckich obozów koncentracyjnych. Niektórzy z nich pojawiają się w obydwu książkach, tak jak Karol Tendera, Stefan Lipniak czy Lidia Maksymowicz.
Być może autorzy Dobranoc, Auschwitz kierowali się tymi samymi przesłankami co Agnieszka Dauksza, z tym że w jej pracy są one dokładniej określone. Czytamy bowiem o Auschwitz w kontekście innym niż Holokaust i dalekim od żydowskiego doświadczenia. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że przytoczone historie Polaków miały odwracać dyskurs bądź dominującą narrację o obozie Auschwitz jako symbolu nazistowskiego planu eksterminacji Żydów. To etniczne rozróżnienie jest całkowicie intencjonalne, jak się bowiem okazuje, nie istnieje jedna wspólna – polska i żydowska – reprezentacja doświadczenia. „W toku rozmów z obiema stronami coraz dobitniej uświadamiałam sobie także nietożsamość czy wręcz nieprzystawalność tych doświadczeń. Łączenie ich w jedną opowieść byłoby nie dość że karkołomne i z zasady nieetyczne, to jeszcze nieuchronnie nosiłoby znamiona próby porównania” – pisze Agnieszka Dauksza. Autorka wychodzi z założenia, że „problem polskiego doświadczenia obozowego jest po prostu niemodny”. Można wręcz powiedzieć, że ślady takiego doświadczenia w ogóle nie funkcjonują w ramach współczesnej pamięci kulturowej. Historia obozów została zdominowana przez narracje żydowskie, przez ofiary i ocalonych z Zagłady. Ich reprezentacje wypracowały cały system wiedzy konstytuującej świadomość i pamięć zbiorową zachodniego świata. Słowa „Holocaust” i „Shoah” budzą natychmiastowe skojarzenia, pobudzając obrazy pamięci, tak zwane „pamięciowe markery”: więźniów w pasiakach, stosy martwych ciał, krematoria i baraki.
Wobec polskiego doświadczenia obozowego nie wymyślono dotychczas tak bogatego systemu reprezentacji. Jak zauważa jeden z rozmówców, Stefan Lipniak, Polacy nie znaleźli nawet adekwatnej nazwy do opisu ich lagrowych losów. „Zazdroszczę Żydom Holokaustu” – wyznaje. „Zazdroszczę im tego terminu Holokaust. Mocny jest. […] Od razu wiadomo, o co chodzi. A my nie potrafimy nazwać tego, co nas spotkało. «Wojna», «obozy», «niewola»? Tyle lat minęło, a my nie mamy nazwy”. Ten problem dotyczy właściwie całego „rozproszonego ludobójstwa” na okupowanych w czasie II wojny ziemiach między III Rzeszą a Związkiem Radzieckim. Inną kwestią pozostaje z kolei pytanie o to, które z tamtego wojennego ogromu zbrodni wolno – zgodnie z definicja prawną – nazywać ludobójstwem.
Żydowskie przeżycia w czasie okupacji niemieckiej to wciąż mimo wszystko doświadczenie totalne. Nad ludnością żydowską unosiło się od 1935 roku – na mocy Ustaw Norymberskich – widmo śmierci. Jean Améry, były więzień Auschwitz-Monowitz, autor esejów wydanych w zbiorze Poza winą i karą, nazywał siebie „trupem na urlopie”, jako że ostatecznym przeznaczeniem Żyda w nowym, zaplanowanym przez nazistowską ideologię świecie była śmierć. Nie próbuję wartościować ani tym bardziej podejmować jakiejkolwiek próby porównania polskich i żydowskich doświadczeń. Z pewnością jednak ocaleni – zarówno Żydzi, jak i Polacy – mówią „odmiennymi” językami, nawet jeśli ich narracje obarczone są silnie traumatycznymi wspomnieniami. Na zadane przez Agnieszkę Daukszę pytania dotyczące żydowskich więźniów w obozach rozmówcy (których autorka nazywa „przeżywcami”, zmieniając niejako wizję świadka/ocalonego) przyznają, że sytuacja Żydów była zdecydowanie gorsza – większość prosto z morderczego transportu trafiała do komór gazowych Auschwitz, Treblinki, Bełżca, Sobiboru. Nieliczni przechodzili selekcję, aby stać się tanią siłą roboczą lub – co gorsza – członkiem tzw. Sonderkommando.
Słowa Agambena o „pseudoświadkach” byłyby tutaj na miejscu, gdyby przyjąć, że prawdziwym świadkiem jest ten, który widział to, co najgorsze. Bohaterowie omawianych opowieści często przyznają, że nie widzieli komór gazowych – czuli smród palonego ludzkiego ciała, ale nie stali się naocznymi świadkami procesu eksterminacji. To jednak nie deprecjonuje ich świadectwa. Codzienność obozowego uniwersum pełna była nie mniej potwornych praktyk. Jeżeli miałabym wskazać na to, co dziś „zostało z Auschwitz”, to jest to liminalna przestrzeń ludzkiej kondycji, jej płynność i nieusuwalna obecność progu, który stale przesuwa się tam, gdzie nie sposób odróżnić człowieka od istoty nie-ludzkiej. Nie chodzi o prostą, binarną opozycję między człowiekiem a zwierzęciem, lecz o swoistą strefę „nieodróżnialności” między tym, co ludzkie, a tym, co nie-ludzkie bądź „zwierzęce”. Być może ta świadomość upodlenia jest największą traumą ocalonych:
Ludzkie możliwości przekraczają granicę tego, co nieludzkie, człowiek jest w stanie znieść również to, co nieludzkie. Oto źródło cierpień ocalałego, tego „nieustannego uczucia dyskomfortu, […] którego nie sposób nazwać […]. To zaś oznacza, że człowiek nosi w sobie piętno tego, co nieludzkie, że jego dusza kryje w samym swym sercu ranę zadaną przez to, co bezduszne, ranę nieludzkiego chaosu, na jaki jego bycie zdolnym do wszystkiego zostało okrutnie skazane[4].
Ostatni ocaleni są zarazem tymi, którzy jeszcze mogą o tym zaświadczyć. Obozowy świat jest miejscem nieustannego przenikania się zakazów i granic, miejscem ostatecznego porzucenia stabuizowanych przestrzeni człowieczeństwa. Często – choć nie bez wahania – ocaleni przypominają sobie o najbardziej upadlających momentach ich uwięzienia. Mówią o przypadkach kanibalizmu, mordowaniu niemowląt przez matki, łamaniu tabu skatologicznego, co więcej – zaprzeczają solidarności więźniarskiej. Häftling jawi się w tych opowieściach jako ucieleśnienie agambenowskiego „nagiego życia”.
Czas, w którym „przeżywcy” mają odwagę mówić o rzeczach niewygodnych, nie jest przypadkowy. Jak twierdzi Agnieszka Dauksza, wynika to przede wszystkim z zaniku przeciwnarracji, a także z przeczucia, że kres życia ocalonych to ostatni moment na wypowiedzenie historii, które nie znalazły dotychczas swojego miejsca w oficjalnej historii obozów koncentracyjnych i obozów śmierci. „Rwane” opowieści są zatem formą historii emancypacyjnej, przeciw-historią, która nie wpisała się w dyskurs „wielkich narracji historycznych”. Mikronarracje stają się praktyką demitologizacyjną, alternatywną historią Holokaustu, która – jak pisze Piotr Krupiński – „mimo że pozostaje w zgodzie z codziennością «czarnych sezonów», nadal jest źle obecna na stronach (nie tylko polskich) podręczników, a co za tym idzie i na horyzoncie szerszej świadomości społecznej”[5].
Świadomość, że odchodzą ostatni z tych, którzy przeżyli koszmar Auschwitz, każe stawiać pytania o sens świadectwa, które po sobie zostawili. To naprawdę istotne, co przyszłe pokolenia zrobią z wiedzą o tym doświadczeniu. Jak ważnym będzie ono dziedzictwem i czego nas nauczy? Empatii i poszanowania inności? Miłosiernego spojrzenia na Obcego? A może strategii przetrwania w sytuacjach kryzysowych, może właśnie to nam dzisiaj „zostało z Auschwitz”? Nauczyć się, jak być podmiotem sprawczym – o tym, zdaje się, chcieliby nam powiedzieć. Pisze Agnieszka Dauksza: „(…) rozmówcy uznawali te czynniki [powody, dla których chcieli przetrwać – przyp. A.J.] za wciąż aktualne, możliwe do zastosowania przy następnej okazji. […] Ten swoisty poradnik przeżywcy obejmował zachowania sprawdzone w przeszłości i sugerowane do powtórzenia podczas ewentualnych działań militarnych czy zniewolenia. Choć rozmówcy wielokrotnie deklarowali, że ich świadczenie ma na celu przeciwdziałanie konfliktom, czuło się wyraźnie, jak realne są dla nich kolejne zagrożenia” (s. 334).
- G. Agamben, Co zostaje z Auschwitz. Archiwum i świadek, tłum. S. Królak, Warszawa 2008, s. 33.↵
- A. Wójcik, M. Zdzierski, Dobranoc Auschwitz, Kraków 2017.↵
- A. Dauksza, Klub Auschwitz I inne kluby. Rwane opowieści przeżywców, Gdańsk 2016.↵
- G. Agamben, op. cit., s. 78.↵
- P. Krupiński, Ciało, historia, kultura. Pisarstwo Mariana Pankowskiego i Leo Lipskiego wobec tabu, Szczecin 2011, s. 169.↵