Wydawać by się mogło, że biorąc na warsztat Termopile polskie, dramat Tadeusza Micińskiego często określany mianem literackiej grafomanii, niezwykle trudny do przeniesienia na teatralne deski, Jan Klata wykonuje przysłowiowy skok na główkę. I to do pustego basenu. Reżyser sięgając po ten tekst ponad pół roku temu, nie mógł wiedzieć, jak bardzo aktualny okaże się on w dniu premiery. Czyżby Klata miał w sobie coś z proroka? A może niezwykłe wyczulenie na „ducha czasu” pokierowało reżysera na odpowiednie tory?
Tekst Micińskiego nieraz lądował na teatralnych deskach. Do tej pory jednak bez sukcesów. Inscenizacja Teatru Starego z 1986 roku z Jerzym Trelą w roli księcia Poniatowskiego co prawda odbiła się głośnym echem, ale bynajmniej nie z racji artystycznych walorów. Spektakl zasłynął raczej w aspekcie cenzury, która, bojąc się o generowanie nieprzyjaznych nastrojów, nie chciała dopuścić do premiery. Wydaje się, że dziś, gdy ze sceny można powiedzieć niemal wszystko, tym bardziej liczy się to, jak się to robi. A Klata niewątpliwie zna odpowiedź na pytanie: jak?
Reżyser znalazł złoty środek. Choć, jak można przypuszczać, selekcja obszernego tekstu, do której był zmuszony, bułką z masłem nie była. Fabułę, rozpiętą między zjazdem w Kaniowie (1787), podczas którego caryca Katarzyna spotka się ze Stanisławem Augustem, a śmiertelną dla księcia Józefa Poniatowskiego bitwą pod Lipskiem (1813), obejmującą uchwalenie Konstytucji 3 Maja, Targowicę, insurekcję kościuszkowską, a nawet trzeci rozbiór Polski, udało się Klacie zmieścić w zaledwie 160 minutach! Dwunastoosobowa obsada wprowadziła na scenę ponad 70 postaci. I co wymaga odnotowania – wszystko to bez szwanku dla spektaklu. Widać Klata ma swoje sposoby na trudne i niewygodne teksty.
Termopile polskie to kolejny dowód na to, że patriotyczne frazy można przełożyć na współczesny język, a dzięki zastosowaniu wyrazistych środków wyrazu są w stanie trafić do każdego widza – nie tylko w kolejną rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 Maja (data premiery nie była przypadkowa). Jak to zwykle u Klaty bywa, nie ma podziału na nowe i stare. Rozpoczynającej spektakl scenie towarzyszy ostra, industrialna muzyka rodem z rockowych koncertów, gdzieś w tle pojawia się utwór z radzieckiej bajki Wilk i Zając, a aktorzy, zamiast mundurów, noszą glany i koszulki we wzór moro. Znaczenie mają rekwizyty – wielki krzyż co rusz podnoszony i opuszczany na scenę, worek treningowy z mapą rozbiorów, biało-czerwone rękawice rodem z filmu Rocky, a na pewno z bokserskiego ringu, misa z wodą przyniesiona przez dziecko przed rzezią Pragi czy koń gimnastyczny obrazujący rozwiązłość carycy Katarzyny. Trudne teksty Micińskiego Klata zamienia w hiphopowe aranżacje skomponowane przez Roberta Piernikowskiego, brawurowo wykonywane przez wrocławskich aktorów. Pomaga idealnie oddająca klimat pola bitwy scenografia przygotowana przez Justynę Łagowską. Aktorzy tarzają się i brudzą ziemią usypaną na całej szerokości sceny, znikają, by zaraz wyłonić się z jej wnętrza spowici gęstą mgłą. Dzięki zastosowaniu środków zapożyczonych z formuły teledysku, całość wygląda zgodnie z założeniem – jak senna halucynacja.
Reżyser stawia na barwne i często przerysowane postaci. To może dlatego Wiesław Cichy, w, jakby nie było, kluczowej dla fabuły roli księcia Pepiego, jest nijaki. Zabrakło pociągnięcia go bardziej wyrazistą kreską. A szkoda, zgodnie z tym, co mówił Klata w wywiadach – Pepi jawił się jako książę-playboy, celebryta, który organizuje wyścigi po ulicach Warszawy i jeździ nago na koniu. Niestety, z tej strony księcia nie poznaliśmy. Przyćmili go inni – rozwiązła caryca Katarzyna, mówiąca łamanym językiem z twardym niemieckim “r” (bardzo dobra Halina Rasiakówa), tańczący na melodię innych król Stanisław August (świetny Wojciech Ziemiański w ciężkiej koronie) czy prężący muskuły i poruszający się niczym sprawny gimnastyk w dresie w narodowych rosyjskich barwach – kniaź Patiomkin (bezapelacyjnie najlepszy Bartosz Porczyk). Klata jest na tyle odważny, że nie boi się przerysowywać również bohaterów narodowych. Na przykład taki Tadeusz Kościuszko (Marcin Pempuś). W Termopilach mało jest w nim generała i bohatera, po spektaklu zostaje w głowie nic więcej niż postać zabawnego Indiana z pióropuszem (a w zasadzie z jednym piórem) na głowie.
Ważną część spektaklu stanowi choreografia Maćko Prusaka. Wiele wspólnie zrealizowanych spektakli widać ma znaczenie, bo ruch sceniczny to jeden z najmocniejszych elementów w Termopilach. Nic na scenie nie dzieje się przypadkiem, każdy gest, każdy krok to szczegółowo rozpisana sekwencja. I rzeczywiście, kiedy patrzy się na hasającego po scenie Bartosza Porczyka, nie ma wątpliwości, dlaczego Jan Klata ciągle angażuje Prusaka do swoich przedstawień.
Reżyser jak zwykle eksperymentuje z formą. Szarżuje, przerysowuje, nadinterpretuje, ale przede wszystkim dobrze się przy tym bawi. Ten dobry nastrój udziela się również publiczności. Ta bawi się wyśmienicie, klaszcze, śmieje się do łez. Cóż, gdy jeden gag goni drugi, a postaci toczą bój o order króla wesołka, widz nie ma wyjścia i daje się wciągnąć w zabawę. Klata udowadnia, że można być patriotą i opowiadać o ojczyźnie w sposób wesoły. „Na poważnie” w tym przypadku mogłoby się nie udać!
Wyobraźmy sobie jednak, że jest maj 2014 roku, ale nie ma sprawy ukraińskiej, Majdanu i klimatu zagrożenia militarnego. Czy wtedy Termopile polskie okazałby się równie aktualne? Czy cieszyłyby się równie dużą popularnością? Jestem pewna, że tak. Współczesny kontekst polityczny wcale nie znajduje się w centrum zainteresowania reżysera, on pojawia się mimochodem, gdy nagłówki gazet krzyczą o sytuacji za naszą wschodnią granicą. I idealnie wplata się w teatralną opowieść demaskującą zjawiska, które od zawsze towarzyszą sprawowaniu funkcji państwowych. Intrygi, skandale, nieposkromiony apetyt na poszerzenie sfery wpływów albo nieudolność ludzi będących u steru władzy – z tymi dolegliwościami systemu rządzenia borykają się wszyscy. Niezależnie od szerokości geograficznej i momentu dziejowego.