Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi znowu zaskakuje widzów. Tym razem za sprawą spektaklu Kobro. Nawet najwięksi laicy kojarzą to nazwisko (zwłaszcza łodzianie). Nie oczekujmy jednak typowej biografii wybitnej rzeźbiarki. Poszukujący oryginalnych środków wyrazu Teatr, udowodnił po raz kolejny, że niczym prawdziwy awangardzista przekracza utarte formy.
Wiodącą postacią, wyreżyserowanego przez Iwonę Siekierzyńską przedstawienia, nie jest Katarzyna Kobro, lecz jej córka – Nika Strzemińska (Joanna Król). Poznajemy ją jako kobietę dorosłą (dobiegającą czterdziestki), ale wciąż niedojrzałą. Wewnętrznie okaleczoną. Niepotrafiącą sobie poradzić z traumatycznym dzieciństwem. Artyści, pochłonięci swoją pasją, nie zawsze są w stanie podołać trudom rodzicielstwa. W każdym razie Kobro i Władysław Strzemiński (świetny Przemysław Dąbrowski) nie podołali. Narodziny dziecka zburzyły niemal idealną symbiozę, w jakiej żyli przez ponad piętnaście lat, kiedy stanowili dla siebie inspirację, a ich twórczość przenikała się wzajemnie. Z czasem miłość zamieniła się w nienawiść, a dom w pole walki.
Kobro to wnikliwe spektrum psychologiczne, obnażające przerażającą prawdę, że rany zadane w dzieciństwie nigdy się nie goją. Szczególnie unaocznia się to, kiedy Nika spotyka „zwykłego” człowieka PP (przekonujący Krzysztof Pyziak). Mężczyzna nie mówi ani słowa na temat swoich rodziców, co więcej próbuje nakłonić kobietę, by uczyniła podobnie – zamknęła ten rozdział życia. PP pozornie hołduje maksymie: „było minęło”, ale to tylko gra pozorów. W moim odczuciu udaje przed samym sobą, lecz ból, niewypowiedziany na głos, nie znika. Pozostaje wciąż obecny, kryjąc się w podświadomości, jak niechciany towarzysz, zakłócając egzystencję, a właściwie wegetację. Niszczy z taką samą mocą, jak kultywowane dramatyczne wspomnienia. Różnica między bohaterami zasadza się na tym, że on negując destrukcyjny wpływ przeszłości na teraźniejszość, topi go w butelce wódki, ona zaś jakby rozmyślnie odrzuca „tu i teraz”, żyjąc dawno minionymi czasami, pogrążając się w wewnętrznej pustce. Żadna z metod nie okazuje się skuteczna. Tak naprawdę wiodą w tym samym kierunku – samobójstwa na raty. Ani kobieta, ani mężczyzna nie potrafią „normalnie” funkcjonować. Czym jest jednak ta osławiona normalność? Kto wyznacza jej granice? Z pewnością dla niektórych widzów spektakl okaże się niełatwy, bo konfrontuje z własnym cierpieniem. Z drugiej strony może przynieść oczyszczenie, bo pozwoli wypłakać własne nieszczęścia niepostrzeżenie, pod pozorem wzruszenia przeżyciami Niki.
Autorka znakomitego dramatu – Małgorzata Sikorska-Miszczuk, pragnęła ukazać, jakie konsekwencje mogą wyniknąć z decyzji o wyborze artystycznej drogi. Pytanie, czy w ogóle taką decyzję można podjąć, bo bycie artystą, to coś więcej niż zawód, to powołanie, którego nie sposób się wyrzec. Abstrahując od tych dywagacji, trzeba przyznać, że tekst oddano niemal z precyzyjną dokładnością. Z jednym zastrzeżeniem, a mianowicie mimo że główną postacią pozostaje Nika Strzemińska, to cała uwaga widzów i tak skupia się na Katarzynie Kobro, za sprawą rewelacyjnej roli Moniki Buchowiec. Słusznie, bo należy się uznanie tej utalentowanej artystce. Zresztą sama autorka w rozmowie z o.pl przyznała, że spodobał jej się spektakl. Nic dziwnego, bo to jedno z najlepszych tegorocznych przedstawień.
W sztuce odniesiono się również do kwestii przynależności narodowej. Ukazano ostracyzm z jakim Katarzyna – rodowita Rosjanka, spotkała się w Polsce zarówno przed wybuchem drugiej wojny światowej, jak i po jej zakończeniu. Musiała wówczas walczyć z irracjonalnym oskarżeniem o odstępstwo od narodowości polskiej, gdyż podpisała, wraz z mężem, tak zwaną listę rosyjską. Zaskakujące, że Strzemińskiego nie spotkały prawie żadne nieprzyjemności. Natomiast nigdy nie wybaczył żonie, że zmuszony okolicznościami wyparł się polskości. Przy czym nie ma dowodów, że ona go do tego nakłoniła. Z czasem pochodzenie stało się kością niezgody artystów. Obsesja Władysława na punkcie naszego kraju potęgowała jego niechęć do małżonki. Biorąc pod uwagę aktualne wydarzenia, wspomniany akcent polsko-rosyjski nabiera symbolicznego znaczenia.
Warto zauważyć, że spektakl w intrygujący sposób splata się z hasłem „Awangarda i socrealizm”, pod którym odbywały się obchody sześćdziesiątej piątej rocznicy Teatru Nowego w Łodzi. Kobro i Strzemiński to przecież najwybitniejsi przedstawiciele awangardy w Polsce. Socrealizm natomiast odcisnął piętno na ich twórczości. Sama forma przedstawienia, pełnego metafor i niedopowiedzeń, również wpisuje się we wzmiankowany nurt. Akcja toczy się w jakimś mistycznym urzędzie, gdzie urzędnicy zamiast zajmować się „papierkową robotą”, wcielają się w postaci wskazanych wyżej artystów, niczym w ustawieniach hellingerowskich. Czy stajemy się wobec tego świadkami terapii grupowej? Każdy powinien sobie sam odpowiedzieć. Nic bowiem w spektaklu Kobro nie jest oczywiste.
Słowa uznania należą się Izabeli Stronias za scenografię przypominającą suprematyczne rzeźby Kobro. Surowa, nieco klaustrofobiczna sceneria wzmaga atmosferę pełną lęku i wzajemnych oskarżeń. Niewątpliwą atrakcję stanowią wyświetlane na telebimach, umieszczonych po bokach sceny, rzeźby artystki, a także fragment niemego radzieckiego filmu z 1924 roku Aelita, wyreżyserowanego przez Jakowa Protazanowa z futurystycznymi kostiumami stworzonymi przez inną utalentowaną awangardową artystkę – Aleksandrę Ekster.
Wiek XX przyniósł ludzkości, obok potwornej dehumanizacji, ogromny rozwój sztuki. Sztuki przez wielkie „S”. Można ją kochać, można nienawidzić, ale nikt nie odmówi jej wielkości, na którą zasłużyła. Kolejne stulecie, to niestety okres celebrytów, którzy poza swą przybraną w piórka pospolitą osobowością, nic nie wnoszą do świata artystycznego. Z tym większą zatem nostalgią powracamy do innowacji, jakich dostarczyli nam Kobro, Strzemiński i inni. Wielkie brawa dla Teatru Nowego w Łodzi, że zapewnia nam doznania na najwyższym artystycznym poziomie.
Kobro to obowiązkowy spektakl nie tylko dla wielbicieli sztuki, ale także wszystkich wrażliwych intelektualistów. Skierowany do wymagającego widza. Parafrazując modowe trendy, po prostu must have dla miłośników teatru!