Wystawiany przez Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana w Warszawie spektakl Wesele olśniewa, zwłaszcza scenografią, w tym rewelacyjnymi animacjami i zdjęciami filmowymi. Niestety całość psują rytmy disco polo wplecione w wybitny utwór pióra Stanisława Wyspiańskiego.
Nikomu w Polsce nie trzeba przedstawiać treści dramatu, bo jako lektura obowiązkowa niektórych z nas fascynował i nadal (prawdopodobnie) fascynuje, u innych wzbudzał/wzbudza niezrozumienie, a nawet niechęć. Niemniej jednak każdy Polak o Weselu słyszał, nawet jeśli zamiast siedzieć w szkolnej ławie sielankowo spędzał czas na wagarach.
Nic zatem dziwnego, że dużą część widowni tego spektaklu stanowi młodzież. Wyreżyserowane przez Krzysztofa Jasińskiego przedstawienie zapewne ułatwi przyswojenie młodym ludziom tekstu. Zwłaszcza, że został znacznie okrojony względem oryginału. Nie zaszkodziło to całości, aczkolwiek z jednym zastrzeżeniem, a mianowicie – twórcy postawili bardziej na rozrywkę, aniżeli na prawdziwe clou sztuki, stanowiące rozliczenie z ówczesnym społeczeństwem w kontekście walki o niepodległość. W spektaklu ta głębia znaczeniowa się trochę rozmywa, co nie oznacza, że całkiem ją pominięto.
Za to ukazano – i to genialnie – różnice, jakie zarysowywały się na początku XX wieku pomiędzy rożnymi warstwami społecznymi, a w szczególności inteligencją i chłopami. Mezalians, jaki wywołało małżeństwo poety z kobietą ze wsi, w przedstawieniu zarysowano w sposób interesujący, a zarazem zabawny. Prym wiodła tutaj rewelacyjna Joanna Trzepiecińska, która z taką naturalnością i, chciałoby się powiedzieć, szczerością wcieliła się w postać Gospodyni, jakby autentycznie urodziła się w chłopskiej rodzinie na przełomie minionych stuleci. Ogromnie spodobała mi się Rachela w wykonaniu Natalii Sikory. Przyznam, że zawsze najbardziej lubiłam tę postać. Natomiast kreacja, jaką zbudowała ta aktorka i piosenkarka, oczarowuje. Jest krucha, liryczna, eteryczna, a zarazem silna. Przypomina nieco gwiazdę filmową ze „starego kina”, ale w pozytywnym oczywiście znaczeniu. Po prostu czyste uosobienie poezji. Z kolei wśród męskich postaci naszkicowanych przez Wyspiańskiego przekonująco wypada Jerzy Schejbal w roli Żyda. Na uznanie zasługuje także Marcin Kwaśny w roli Poety – intrygujący, enigmatyczny, przystojny, zmysłowy, czyli taki, jakim Poeta być powinien.
Scenografia na pierwszy rzut oka wydaje się dość prosta – duży okrągły stół (pełniący także funkcję swego rodzaju sceny) i kilka fotelików. Uderzające wrażenie wywiera już od początku szklana ściana z drzwiami pośrodku, przypominająca nieco kształtem witraże w kościele katolickim, aczkolwiek niewypełniona wizerunkami świętych. To na niej za sprawą fenomenalnych animacji, stworzonych przez Aleksandrę Rodobolską, rozgrywa się wiele kluczowych dla dramatu scen. W tym jedna z najładniejszych – romantyczne i wzruszające „spotkanie” Maryny (Ewa Makomaska) z widmem zmarłego ukochanego (świetna gra, wyłącznie głosem, Karola Dominiaka). Chapeux bas dla graficznej strony spektaklu, która wzmaga aurę tajemniczości, wprowadzając trochę baśniowy klimat, idealnie współgrający z przekazem zawartym w utworze.
Na oklaski zasługują Tadeusz Sawka za opracowanie projekcji oraz Yann Seweryn i Kamil Walesiak za zdjęcia filmowe. Na zamieszczonych po bokach sceny telebimach, widzowie mają możliwość podziwiania między innymi obrazów Jana Matejki: Stańczyka i Wernyhory. Nic w tym dziwnego. Trzeba bowiem pamiętać, że Stanisław Wyspiański był nie tylko wybitnym pisarzem i poetą, lecz również malarzem. Szlify malarskie zaś pobierał u samego Matejki.
Można by uznać omawianą sztukę za naprawdę perfekcyjną, gdyby nie jedno istotne „ale”. Chodzi mianowicie o wykorzystanie szlagierów disco polo. Z jednej strony rozumiem koncepcję twórców spektaklu, którzy pewnie zamierzali nawiązać do filmu Wojciecha Smarzowskiego pod tym samym tytułem i uwzględnili jednocześnie rosnące, niestety, zainteresowanie tą muzyką. Z drugiej jednak strony wydaje się to pójściem na łatwiznę. Skoro mamy wesele, to muszą być tandetne rytmy z tak zwanym przytupem. Mnie ten pomysł nie przypadł do gustu. Miałam ochotę zatkać uszy, by nie dręczyły mnie owe upiorne dźwięki. To rysa na znakomitym przedstawieniu. Parafrazując autora, można by ironicznie stwierdzić – Wyspiański, gdyby jeszcze żył, toby pił, usłyszawszy disco polo wplecione w jego słowa.
Zaproponowana przez Teatr Polski w Warszawie wersja Wesela niewątpliwie jest piękna, głównie za sprawą wspomnianych efektów graficznych. Aktorzy również stanęli na wysokości zadania, a niektóre postaci, o których wzmiankowałam, wzbudzają zachwyt za sprawą świetnych ról aktorskich. Sama forma przedstawienia jest przyjemna i ciekawa, dzięki czemu dość trudna (z uwagi na stylizację językową) treść wydaje się przystępniejsza. Nie mogę jednakże z czystym sumieniem polecić tego spektaklu. Muzyka disco polo, w moim odczuciu, zburzyła całą tę misternie zbudowaną, niemal doskonałą układankę. Jeśli komuś nie przeszkadzają tego typu piosenki albo je wręcz lubi, to będzie się wspaniale bawił. Natomiast pozostali potencjalni widzowie muszą sami podjąć decyzję.
1 comment
Bylem, widzialem – Znakomite!
Rzeczywiscie z disco polo pomysl nietrafiony, aczkolwiek uwzgledniajac znakomita gre aktorow, niesamowita oprawe wizualna – calosc – rewelacja!
Comments are closed.