Mało kto zna go jako Bartosza Koszałę, choć to pod tymi personaliami urodził się i dorastał w rodzinnym Wrocławiu. Jak sam mówi, zmienił imię i nazwisko, gdyż czuł, że te ofiarowane przez rodziców nie do końca do niego pasują. Poza tym uznał, że gdy Amerykanie wreszcie będą wręczać mu Oscara, łatwiej poradzą sobie z jego nową tożsamością. I tak powstał Bodo Kox, jeden z najciekawszych polskich twórców filmowych, niekoronowany król offu, artysta jednocześnie bezczelnie pewny siebie i szalenie wrażliwy.
Powiedzieć o nim „człowiek orkiestra” to jak nie powiedzieć nic. Ten wyświechtany zwrot nabiera prawdziwego wymiaru wyłącznie w odniesieniu do artystów takich, jak Bodo – niepokornych, wszędobylskich, nieunikających żadnego projektu, jeżeli tylko gwarantuje on choć minimalny twórczy rozwój. Pierwsza pozycja w jego filmografii to rok 2003 – to wówczas pojawił się na planie serialu Gorący temat w epizodzie, którego pewnie nawet sam nie pamięta. Naprawdę zaistniał jednak rok później, gdy wcielił się w główną rolę w dziś już kultowym dziele polskiego offu, Krwi z nosa. Doskonale pamiętam, gdy dystrybuowany wyłącznie na festiwalach kina niezależnego film pokazywany był w poświęconym temu zjawisku cyklu TVP2 w 2005 roku. Oglądając Bodo jako protagonistę Pablo, nie mogłem wówczas spodziewać się, że ten oto jegomość, postury co najmniej rachitycznej, stanie się wkrótce bardzo obiecującym reżyserem kina niezależnego, a szerzej pisząc – artystycznego.
Co do artystycznych inklinacji Koxa nie można mieć bowiem wątpliwości. Mało który współczesny polski twórca dysponuje dystansem choćby zbliżonym do tego, z jakim wrocławianin podchodzi do swojego dorobku i ewentualnych przyszłych projektów. Potrafi sporo obiecać, by chwilę później zakpić z oczekiwań, jakie stawiają przed nim media. Zachowuje się tak, jakby gardził poklaskiem i sławą, a jednocześnie podkreśla, że chce zostać wielkim reżyserem. Trudno orzec, które z wypowiadanych przez Bodo słów są prawdziwe, a które są jedynie zgrywą. Co do jednego nie ma natomiast wątpliwości – gdy mówi o swej pasji do kina, mówi szczerze. Jak stwierdził w jednym z wywiadów, wszystko, co robi, podporządkowane jest jednemu celowi – robieniu filmów znanych na całym świecie. Na razie wykonał pierwszy krok w stronę powszechnego uznania, opuszczając lokalny kontekst i romansując z mainstreamem.
Wpłynąć do głównego nurtu
Przełom w jego karierze nastąpił… na studiach. Tak, ten aktor-samouk, domorosły reżyser historii o zerowym budżecie, w wieku 33 lat postanowił pójść na studia filmowe. Mając już wykształcenie dziennikarskie, zdecydował się na profesjonalne kształcenie w sztuce filmowej i w 2010 roku został przyjęty od razu na IV rok Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. Równolegle realizował kurs scenariuszowy w Szkole Wajdy, a dzięki swemu opiekunowi artystycznemu Robertowi Glińskiemu mógł wreszcie spróbować sił w absolutnie profesjonalnej produkcji. Dziewczyna z szafy odebrana została jako powiew świeżości w polskim kinie, nieobfitującym przecież w spektakularne debiuty. I choć Bodo Kox zupełnym nowicjuszem nie był, doskonale poradził sobie w pracy z zawodowymi aktorami i nieporównywalnie większym budżetem. Opowieść o trójce bohaterów, dwóch braciach i ich sąsiadce, z których każde jest na swój sposób niedopasowane do rzeczywistości, została doskonale przyjęta przez widzów. Publiczność pokochała outsiderów, z którymi mogła się identyfikować, a bezkompromisowa wizja Koksa nie ucierpiała przy transferze z filmowej ligi okręgowej do ekstraklasy.
Nie tylko widownia doceniła profesjonalny debiut wrocławianina – ze wszystkich stron posypały się nań pochwały i nagrody od wszelkiej maści jury i kapituł, które doceniały „przekonujące przedstawienie różnych sposobów postrzegania rzeczywistości” (toruński Tofifest), a potrafiły nawet przyznać laur absolutny – „za wszystko”, jak umotywowali swój wybór dziennikarze podczas Koszalińskiego Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film” w 2012 roku. Wydawać by się mogło, że nagrody z ważnych festiwali – wśród nich także najwyższe wyróżnienie w konkursie filmów polskich Camerimage – otworzą przysłowiową furtkę do tak pożądanej przez Bodo światowej kariery, jednak stało się zupełnie inaczej. Jego kolejny, osadzony w przyszłości projekt nie spotkał się z uznaniem komisji PISF, czego efektem był brak funduszy na realizację. Mimo to Kox nie zniechęcił się i, zmotywowany jak zawsze, pisał dalej, jednocześnie realizując etiudy studenckie, pojedyncze odcinki popularnych telewizyjnych seriali, a także – po raz pierwszy – spektakl telewizyjny Amazonia, zrealizowany dla TVP. Wrocławianin wciąż szuka nowych doświadczeń, które uważa za bezcenne w pracy filmowca, przede wszystkim szlifując warsztat scenariopisarski.
Doceniony nawet w Cannes
Można chyba uznać, że sztukę tworzenia nadających się do sfilmowania historii posiadł w stopniu co najmniej zadowalającym, skoro podczas tegorocznej edycji najsłynniejszego festiwalu filmowego na świecie otrzymał wyróżnienie w kategorii ScriptTeast. I choć nagroda im. Krzysztofa Kieślowskiego przeszła mu koło nosa (otrzymali ją Simeon Ventsislavov and Milko Lazarov za scenariusz do filmu Nanook), to Kox, który został wyróżniony za historię Człowiek z magicznym pudełkiem, może mieć uzasadnione powody do zadowolenia – jego chwytliwe nazwisko trafiło już zapewne do notesów kilku europejskich producentów, którzy będą bacznie przyglądać się rozwojowi kariery. Kto wie, być może już za kilka lat na Lazurowe Wybrzeże wybierze się już nie jako początkujący scenarzysta, a startujący w konkursie głównym szanowany reżyser kina autorskiego?
Kilka cech znakomitego autora już ma: nie boi się eksperymentów, tak formalnych, jak i narracyjnych. Potrafi nakłonić do udziału w swych przedsięwzięciach duże nazwiska (w Nie panikuj z 2007 roku w brawurowej roli policjanta wystąpił Marcin Dorociński), ale doskonale rodzi sobie z aktorami-naturszczykami, korzystając z własnych doświadczeń przed kamerą. Potrafi dystansować się zarówno do otaczającego świata, czego dowiódł choćby za sprawą postaw bohaterów w Dziewczynie z szafy, jak i samego siebie – stworzył postać ekscentrycznego reżysera Oskara Boszko, który co jakiś czas powraca w jego twórczości. Przede wszystkim jednak stał się Kox kimś w rodzaju Rzecznika Praw Outsiderów, pozwalając im dojść do głosu w niemal każdym swoim filmie. Bodo uwielbia opowiadać o życiowych fajtłapach, nieudacznikach i osobnikach nieprzystających do rzeczywistości. W pełnometrażowym kinowym debiucie w każdą z trzech osobliwych postaci reżyser wlał cząstkę siebie – w wywiadach nie krył zawartości pierwiastka autobiograficznego w Dziewczynie z szafy, przyznając się do sporadycznego zrywania relacji z otaczającym światem.
Przez wiele lat współpracował z braćmi Matwiejczykami, tworząc prawdziwą grupę trzymającą władzę w polskim kinie offowym, ale dziś tylko Kox może pochwalić się tak spektakularnymi sukcesami. Piotr i Dominik nadal działają niezależnie, a Bodo może pochwalić się filmem kinowym z blisko stutysięczną widownią i międzynarodowym wyróżnieniem. Nikt chyba nie wyobraża sobie jednak – z bohaterem tego tekstu na czele – że nawet w obliczu sukcesu komercyjnego mógłby się on odwrócić od nurtu kina, któremu zawdzięcza tak wiele. Raczej, wzorem Michela Gondry’ego, do którego został niegdyś porównany przez Tadeusza Sobolewskiego, będzie raz po raz zmieniał konwencje i zakresy zainteresowań, egzystując na pograniczu mainstreamu i offu. Byleby tylko w tym natłoku planów i projektów nie zatracił tego, co ma najcenniejsze – wyobraźni.