Odfajkowując na własny koszt „obowiązkowe” punkty przeżyć estetycznych, turyści sami kastrują się z niespodzianek obcowania z dziką naturą.
Gra skończona, figury rozpłynęły się,
linie zatarły, szachownica spleśniała.
Wszystko na powrót stało się barbarzyńskie.
Henry Miller, Kolos z Maroussi[1]
Na Lanzarote przyleciałem w grudniu, gdy oblegane w sezonie Playa Blanca i Puerto del Carmen, kurorty na południu wyspy, świeciły pustkami. Zamieszkałem w Güime, małym miasteczku oddalonym osiem kilometrów od południowego wybrzeża Atlantyku i stolicy Arrecife. Güime sprawiało wrażenie niezamieszkałego. To był pierwszy plus; brak ludzi, słońce i smoliste wulkany. Okoliczne białe domy z zielonymi okiennicami wydawały się martwe. Zaspany horyzont; w tle wulkany wijące się jak węże. Być może z tego powodu Güime miało w sobie coś z filmów Jima Jarmuscha; wymagało kontemplacji, spokoju, własnego rytmu. Mieszkając w takim miejscu, wśród strachów na wróble wyglądających jak białe pudełka od zapałek, miałem nieodparte wrażenie zawieszenia i nieobecności, bo i taki klimat udziela się wówczas człowiekowi. Gdy wychodziłem z domu, wystarczyło spojrzeć na prawo, aby ujrzeć nażarte brzuszyska Montana Blanca i Monte Guatisea, starych wulkanów porośniętych zieloną szczeciną.
Mój gospodarz Miguel, lat 66, kaprawe oko, wytarte tenisówki, świetnie rozeznany w ostatnich wydarzeniach związanych z Polską, już pierwszego dnia pozbawił mnie złudzeń, że zdołam odpocząć od swojego kraju – to on, człowiek wyglądający na kogoś, kto przez całe życie zachłystywał się niewłaściwymi rzeczami, był dla mnie czymś w rodzaju nadającego przez całą dobę odbiornika radiowo-telewizyjnego. To właśnie od Miguela dowiedziałem się o zamachu w Berlinie z polskim kierowcą ciężarówki w roli głównej czy o okupowanym przez polityków opozycji Sejmie. Tego samego dnia mój gospodarz oznajmił, że na Lanzarote nie należy się wstydzić nawet zlania się w gacie przy zgaszonym świetle w kuchni – do dzisiaj nie wiem, jak rozumieć te słowa; w każdym razie człowiek, który je wypowiedział, zawsze był lekko wkurwiony, szczególnie na turystów, na mnie oczywiście też się napiął, ponieważ nie posiadam prawa jazdy, a to znaczy, że nie zarobi dodatkowo na wynajmie swojego starego samochodu, no i że bez prawa jazdy jestem kiepskim turystą. Mimo wszystko polubiliśmy się już pierwszego dnia, w święto Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny. W trakcie rozmowy wyszło na to, że w gruncie rzeczy jest to święto Matki Boskiej in Vitro.
Jaka piękna katastrofa
Wyspa leżakuje tuż przy wybrzeżu Sahary Zachodniej i geograficznie jest to raczej Afryka niż Europa. Aby zrozumieć jej specyfikę, należy sobie przypomnieć wydarzenia sprzed lat, gdy 1 września 1730 roku, między 9 i 10 wieczorem, w pobliżu wsi Timanfaya na południowym wybrzeżu wyspy eksplodowała potężna góra, a z jej szczytu buchnęły płomienie, które płonęły przez 19 dni. Pola i domy przerażonych rolników zostały pokryte lawą i popiołem. Kobiety nadal nosiły czerwone, szerokie spódnice, jednak mężczyźni w białych koszulach i szerokich kapeluszach nerwowym krokiem przemierzali nie żyzną glebę, lecz jałową ziemię. Przez 2 tygodnie pobytu na Lanzarote szukałem skrawków doświadczenia tych ludzi, śladów ich przerażenia.
Gdy już oswoiłem się z faktem, że tym razem na swoich zimowych wakacjach nie zdołam uciec od polityki, zostałem zmuszony drugi raz cofnąć się w czasie, teraz do epoki generała Franco, ponieważ, jak się okazało, Miguel najbardziej jest zły właśnie na Franco, z którym od lat prowadzi prywatną wojnę. Nieszczęścia życiowe gospodarza – wieloletnia banicja w Maroku, strata majątku i domu rodzinnego, aresztowanie i torturowanie ojca – zaczęły się w 1936, gdy za próbę obalenia ustroju republiki i nielojalność wobec rządu zdegradowano generała Franco do pozycji komendanta Wysp Kanaryjskich. Przyszły dyktator miał administrować rajskie widoczki, co w praktyce okazało się początkiem wojny domowej w Hiszpanii. Jednak w trakcie tego karnego zesłania Franco stał się szefem państwa, szefem rządu, zwierzchnikiem sił zbrojnych, szefem Falangi i jako jedyny miał przywileje stanowienia prawa poprzez wydawanie dekretów. Podobno był to człowiek pozbawiony jakichkolwiek wybitnych cech i talentów, nawet militarnych; typowy żołnierz, idący po trupach na szczyty hierarchii, dla którego liczyły się tylko dwie wartości – katolicyzm i patriotyzm, bo przecież społeczeństwem trzeba kierować w taki sposób, w jaki kieruje się wojskiem, a więc kłaść nacisk na dyscyplinę, karność i ślepą wiarę.
Brzmi znajomo, prawda?
Również względem kanaryjskiej turystyki system dyktatora był prosty: oddać za bezcen w ręce inwestorów stare, upadające na wyspie gospodarstwa i położone na wybrzeżu hektary ziemi obciążone długami. Równolegle, mniej więcej w połowie lat 60., dyktator wprowadził w życie pomysł uruchomienia czarterowych lotów na Wyspy Kanaryjskie, dzięki czemu zyskał większą kontrolę nad turystami odwiedzającymi ten raj na ziemi, a inwestycje uzależnił politycznie. Cel był wszak jeden – wyspy miały odciągać uwagę od kontynentalnej, mocno trzymanej pod butem Hiszpanii.
Geniusz marketingu
I tutaj dochodzimy do Césara Manrique, urodzonego na Lanzarote rzeźbiarza, malarza i architekta, zasłużonego jak nikt inny dla lokalnej społeczności artysty, który przemienił pustynny i jałowy krajobraz wyspy w dzieło sztuki architektury krajobrazu, a klepiących biedę rolników, jeszcze nie tak dawno emigrujących zarobkowo do Wenezueli, przeflancował na krezusów drobnej przedsiębiorczości. Dzięki artyście powstał ekologiczny rezerwat biosfery wpisany na listę UNESCO, a hojne dotacje madryckiego rządu umożliwiły naukowcom wszelkiej maści geologiczną eksplorację wulkanicznych skarbów. Dla turysty szukającego ucieczki od swoich problemów – żyć, nie umierać! Ale nie dla Miguela, który nie potrafił wybaczyć artyście, że w czasie wojny domowej służył ochotniczo w armii generała Franco, mimo że – jak głosi pojawiająca się we wszystkich serwisach turystycznych informacja – Manrique po roku służby zdarł z siebie mundur, oblał go benzyną i spalił w geście protestu. Ten niepozorny epizod z biografii artysty wydaje się jednak kluczowy – oto jak Manrique kontestował bum inwestycyjny lat 60. i 70. generała Franco: Generał Franco otwiera Wyspy Kanaryjskie na świat, wielkie inwestycje na Teneryfie, nowe kurorty na Gran Canarii… Przeklęci pismacy! Żadnemu nie przeszło przez pióro słowo prawdy. Powinni raczej pisać: „Betonowe tsunami pustoszy Kanary”. Albo ten tytuł – uderzył dłonią w stronę ze zdjęciem krateru – „Najbrzydsza wyspa archipelagu Lanzarote pięknieje za sprawą inwestorów”[2].
To właśnie z tego powodu mój gospodarz, Miguel, jest podwójnie zły – i na artystę, który służył u Franco, i na poruszających się po sztywno wyznaczonych przez artystę Césara Manrique punktach atrakcji krajoznawczych folderowych turystów, którzy nie zaglądają do takich dziur jak Güime, rodzinne miasteczko Miguela.
Teatr dla turystów
Wydaje mi się, że legenda o artyście jest nieco naciąganą bajeczką. W trakcie swojego pobytu miałem wrażenie, że zbyt wielu ludzi kupuje taką polukrowaną wersję biografii męża opatrznościowego i syna marnotrawnego powracającego z Nowego Jorku, aby wyszarpać rodzinną wyspę z łap krwiożerczych kapitalistów. Być może dzisiaj, ponad 20 lat po tragicznej śmierci artysty w wypadku samochodowym, rozwiązania krajoznawcze Manrique są już wyjątkowo skomercjalizowane, co jednak niekoniecznie było jego głównym celem.
Zobaczyłem, że główny nurt wyspy ma, niestety, jedną narrację. Jeśli w Europie pomysłowo aranżuje się architekturę przemysłową, to na Lanzarote wyreżyserowano przyrodę. W tym specyficznym turystycznym teatrze widzimy katalog możliwości poznawczych rodem z Ikei, iście niemiecki rygor i porządek turystyczny, z wydzielonym nad Atlantykiem gettem hotelowym w dużym zagęszczeniu na metr kwadratowy spod znaku all i ćwierć inclusive. W tej części wyspy czułem się jak pluskwa wrzucona na świeżo wypastowaną podłogę; sprośność turystyczna tej chwili polegała na tym, że byłem zawiedziony, że byłem jak widz, który ma związane ręce i nie może okazać swojego przerażenia, więc szeptałem sobie przekleństwa pod nosem. Może z tego powodu jakoś nie potrafiłem się wzruszyć słynnym Ogrodem Kaktusów, wybudowanym w starym kamieniołomie, ani nie piałem z zachwytu, gdy dotarłem do promowanych punktów widokowych i landrynkowych widoczków, zgodnych z założeniami architektury krajobrazu. Dodam, że bezdyskusyjną zdobyczą jest całkowity zakaz stawiania na wyspie wysokich budynków, być może tylko po to, aby z perspektywy wielu plaż turysta mógł podziwiać wulkaniczny krajobraz. Ale paradoksalnie polecam widok z oszklonego tarasu 20. piętra jedynego na wyspie wieżowca, wybudowanego w stołecznej Arrecife, miejsca, z którego można sobie wyrobić niezależny pogląd o malowaniu na Lanzarote wszystkich domów na biało, a okien i drzwi na zielono.
Z pewnością niektóre rozwiązania artysty zaskakują pomysłowością i są spektakularne. Na przykład zbudowany na planie koła obiekt El Diablo, znajdujący się na obszarze Parku Narodowego Timanfaya w Górach Ognia, jest restauracją, ale i punktem widokowym skierowanym na księżycowy pejzaż tej części wyspy. Atrakcją jest otwór w podłodze, prawdziwa czeluść w głębi ziemi, która jest de facto górnym odcinkiem komina wulkanicznego, ku uciesze turystów przykrytym wielkim rusztem, na którym dzięki wysokiej temperaturze wydobywającej się z wnętrza ziemi można grillować potrawy. Mój gospodarz, gdy podniecony opowiedziałem mu o tym cudzie natury, pokazał mi pocztówkę z demobilu, wersję retro dziwnego motywu sprzed boomu turystycznego, która przedstawiała prawdopodobnie egzekucję człowieka zawieszonego do góry nogami na konstrukcji przypominającej szubienicę, spuszczonego głową w dół w czeluść gorącego wulkanicznego zagłębienia, gdzie turyści grillują sobie dzisiaj kurczaki. Gospodarz wyjaśnił mi, że w taki sposób pozbywano się na Lanzarote co bardziej krewkich przeciwników politycznych generała Franco.
Inny gromadnie odwiedzany obiekt, zaprojektowany przez Césara Manrique, to siedziba fundacji jego imienia w miejscowości Tahíche. Dom, czy raczej kolosalny obiekt, pomysłowo nawiązuje do pięciu dużych zagłębień (dawnych jaskiń lawowych o zapadniętych stropach), które stały się integralną częścią dwupoziomowego budynku o łącznej powierzchni 1800 metrów kwadratowych. Pomieszczenia wbudowano w pole lawowe i połączono podziemnymi korytarzami oraz klatkami schodowymi, częściowo naturalnymi, a częściowo wykutymi w lawie.
Gorzej jest na Ruta de los Volcanes, 14-kilometrowej trasie przecinającej Góry Ognia, zbudowanej w 1969 roku pod nadzorem artysty. Największe nagromadzenie wulkanów na metr kwadratowy przemieniono w atrakcję turystyczną z asfaltową drogą w punkcie centralnym. Turyści odwiedzający tę część parku narodowego nie mogą poruszać się ani własnymi samochodami, ani nawet pieszo, i z parkingu przed restauracją El Diablo autokary rozwożą spragnionych wulkanicznych wrażeń za skromne 9 euro. Właśnie wtedy znalazłem się w położeniu ryby przyklejonej do ścianki akwarium, ponieważ zza zielonkawej szyby autokaru zobaczyłem mało apetyczny, glonowaty odcień wulkanów. Dodatkowo, w trakcie tej magicznej podróży asfaltowymi serpentynami nagrany na taśmę rześki głos turystycznego pilota prowadził narrację o zaletach tego iście księżycowego krajobrazu. Zrobiło mi się niedobrze, chciałem wysiąść, ale nie mogłem. Słyszałem tylko głosy innych, równie sfrustrowanych turystów, że jest to jakaś prezerwatywa turystyczna, a nie autokar.
Ratunek w chodzeniu
Wyspę przemierzałem pieszo, bez turystycznych ściągawek, dzięki czemu uchroniłem się przed obowiązkowymi atrakcjami. Nigdy wcześniej nie widziałem w naturze takiej dekadenckiej liturgii barw. Zaintrygowały mnie odcienie smoły i szarości, zgaszone czerwienie, zielenie i brązy. Nie był to pejzaż, lecz ożywiony, falujący w zależności od pory dnia nastrój. Ale i funeralny krajobraz. Jęzory lawy, zastygłe czarne strumyki wpadające do oceanu, po których, oczywiście nielegalnie, można się wspiąć na wulkan. Przed laty ta niewielka wyspa musiała czarować dzikością. I ja również na te resztki dzikości spoglądałem okiem dzikusa, bez całej tej wiedzy, co należy zobaczyć. Moje samotne chodzenie dla większości mijających mnie ludzi było anomalią turystyczną, gdyż wszyscy jeździli wynajętymi samochodami. Ale cieszyłem się, że jestem sam.
Najcenniejsze miejsca z pewnością trzeba sobie wyszukać. Polecam obszary przypominające nasze ogródki działkowe, ukryte na wielu pieszych szlakach. Gdy przemierzałem jedną z tych tras, między miasteczkami Yaiza i San Bartolomé , przecinając górę Montana Blanca, ujrzałem na dzikiej działce psa. Pies za drewnianą bandą, przypominającą hokejowe ogrodzenie, a ja po drugiej stronie ogrodzenia, z aparatem w dłoni, zapatrzeni w siebie pod wulkanem. Gdy poszczekaliśmy na siebie, ruszyłem dalej.
Codziennie delektowałem się wyłaniającymi się zza każdego zakrętu drogi czy szlaku kolejnymi wulkanami, całymi stadami wulkanów, wulkanicznymi rodzinami – dziura w brzuchu Montana Negra, Caldera Colorado jak rondo kapelusza czy Montana Ortiz, wyglądająca jak zad wieloryba – tego typu epitety mógłbym mnożyć w nieskończoność. Chodziłem po zastygłych skorupach porośniętych mchem; chodziłem po popękanej jak czerstwy chleb glebie; dotykałem nitki poskręcanej jak jelita lawy wklejonej w trzewia Ziemi.
Tak też działo się w najstarszej geologicznie, północno-zachodniej części wyspy, z monumentalnym wulkanem La Corona, zasłoniętym po szyję zieloną apaszką trawy; przy bliższym podejściu wulkan przypomina podziurawiony zardzewiały garnek, który w nocy staje się monumentalną i groźną bryłą na tle sąsiednich zardzewiałych wulkanicznych rondli o kształcie pokancerowanych znaczków pocztowych. W takich chwilach nie istniały dla mnie kompilacje natury ze sztuką, w takich chwilach nie istniał dla mnie César Manrique. Liczyło się tylko moje bezpośrednie spojrzenie, liczył się pojedynek jeden na jeden z tym, co wypluły wulkany, bez obróbki i estetycznego blichtru.
Powiem tak: naprawdę najfajniej na Lanzarote robi się wtedy, gdy artysta swoimi dziełami sztuki nie ingeruje w pustynny krajobraz, przeradzający się z każdą minutą pobytu w nastrój nostalgii, wspomnienia, melancholii. Bo ten na pierwszy rzut oka niedokończony krajobraz jest kompletny do tego stopnia, że można się zakrztusić z zachwytu.
A turyści, którzy tak często mijali mnie w swoich samochodach?
Miałem wrażenie, że odfajkowując na własny koszt „obowiązkowe” punkty przeżyć estetycznych, sami kastrują się z niespodzianek obcowania z dziką naturą. Może właśnie to uśpienie turystyczne, czy wręcz turystyczna narkoza, sprawia, że Lanzarote zdegradowano w ogólnej świadomości do kilku miejsc estetycznych przeżyć, poza którymi, jak najczęściej słyszałem i czytałem, rzekomo nie ma nic. A przecież to „nic” jest największym skarbem tej wyspy.