1)
„Higieniści” Macieja Zaremby kończą się pytaniem, które być może leżało u podstaw zainteresowania autora przymusową sterylizacją osób „niepełnowartościowych”:
Kiedy autor tej książki był dzieckiem, na ulicach Poznania widywał nie tylko mężczyzn z bliznami od szabli na twarzach, ale także garbatych, pokrzywionych oraz niegroźnych szaleńców. Na ulicach Sztokholmu czterdzieści lat później nie widać ich prawie wcale. Co się z nimi stało?
Ulica pełna wysokich blondynów, zdrowych jak rydz i podobnych do siebie jak dwie krople wody, to miejsce rodem z „Nowego wspaniałego świata” czy całego szeregu filmów fantastycznonaukowych. Ta przerażająca wizja odległej przyszłości robi tym silniejsze wrażenie, gdy podczas lektury uświadamiamy sobie, jak bliska urzeczywistnienia była kilkadziesiąt lat temu.
(Kto nie jest wysokim blondynem, ręka do góry! Pomyślcie tylko, gdyby spełniły się sny społecznych reformatorów z międzywojnia – a i w Polsce rozważano wprowadzenie podobnych ustaw – być może dziś wcale by was nie było)
Autor „Higienistów” daje do zrozumienia, że czułby się nieswojo w takim tłumie ludzi „idealnych” – a już na pewno nie chciałby być jednym z nich. Mierzi go fantazjowanie o ładzie i porządku, bo zdaje sobie sprawę, że idea czystości ma też drugą stronę – pozwala nazwać kogoś brudnym, wszą, karaluchem, robakiem, a tym samym wykluczyć poza obręb „wartościowych”.
Być może właśnie dlatego Zaremba pisze z przekąsem, że dominujące na początku ubiegłego stulecia metafory człowieka i społeczeństwa, które sformułowali Darwin i Spencer, przy okazji przyczyniły się też do popularności olimpiad i harcerstwa. To zresztą dobry przykład, bo w „Higienistach” najlepszy są momenty, gdy autor opisuje losy idei i skomplikowaną sieć zależności, w wyniku których w różnych społeczeństwach koncepcja higieny rasy przybierała diametralnie różne oblicza.
Przede wszystkim jednak książka opisuje kilka specyficznych cech mentalności Szwedów oraz ich państwowości, które sprawiły, że pokusa absolutnej kontroli, jaką odczuwa każda władza, napotkała w tym kraju opór o wiele mniejszy niż gdziekolwiek indziej. Do najistotniejszych wniosków płynących z lektury należy spostrzeżenie, że nie da się zorganizować „zdrowego społeczeństwa”, nie stosując rozmaitych form przemocy. Wróćmy jeszcze na moment na sztokholmską ulicę – tym razem w towarzystwie Leopolda Tyrmanda:
Wy, na kontynencie uważacie Szwecję za kraj nudny i tępego spokoju. To słuszne. Ale w zamian za to może się pan spokojnie przespać na środku jezdni na peryferiach Sztokholmu i obudzi się pan w zupełnym zdrowiu, ze złotym zegarkiem na ręku, z nietkniętym portfelem i stojącą obok walizką. Tak jest teraz, lecz kiedyś było inaczej. Jeszcze w połowie ubiegłego stulecia słowo Szwed było w Europie synonimem nożownika i bandyty, złodzieja, pijaka i awanturnika. Gdy szwedzki statek wchodził do obcego portu, następowała mobilizacja policji i spokojni obywatele barykadowali drzwi i okiennice żelaznymi sztabami. W końcu opinia nasza stała się nieznośna, zaś życie obyczajowe na granicy anarchii, i zdrowa część społeczeństwa postanowiła wywalczyć spokój. Działo się to kilkadziesiąt lat temu, bandytyzm i chuligaństwo wypalone zostały żelazem jak jad węża, a za uliczne awantury groziła szubienica. Była to walka na śmierć i życie, ale dała rezultaty. Dziś w czytankach dla dzieci pisze się, że w zwalczaniu chuligaństwa i alkoholizmu walnie dopomógł wynaleziony wtedy system gimnastyki szwedzkiej Per Linga. Jest to oczywiście zręczna hipokryzja. Pomogło wydatne zwiększenie kontyngentów dzielnych szwedzkich policjantów, uzbrojonych w tęgie gumowe pałki.
(L. Tyrmand, „Zły”)
2)
Największa medialna wrzawa towarzyszyła ujawnieniu w 1997 roku przez skandynawską prasę skali, na jaką w tym kraju sterylizowano osoby uznane za „niepełnowartościowe”. Szwedzi zresztą jako jedyni uporali się z grubsza z tym problemem (to znaczy państwo wzięło na siebie winę, uznając niesłuszność podobnych praktyk), ale inne kraje również mogą się poszczycić imponującymi dokonaniami na polu higieny rasy. Według oficjalnych statystyk w Szwecji wysterylizowano ok. 62 000 osób – w USA było to również około 60 tysięcy; w Kanadzie – 3,5 tysiąca, w Norwegii – 40 tysięcy, w Finlandii – 58 tysięcy, w Danii – 6 tysięcy, w Niemczech – 350 tysięcy, w Japonii – 800 tysięcy.
Nietrudno zauważyć, że spore ognisko zapalonych eugeników było zlokalizowane w Skandynawii. Zaremba wymienia co najmniej kilka czynników, które mogły mieć na to wpływ. Przede wszystkim, jak pisze, to bynajmniej nie wina Skandynawów, że większość ideologów rasy na całym świecie uznawała właśnie ich typ za najbliższy ideału. Nie ich wina – ale z pewnością musiało im to dodać zapału w wysiłkach ochrony własnej rasy. Paradoksalnie rasizm nie był jednak głównym motorem eugeniki. Przeciwnie, szanujący się naukowcy, nawet gorliwi zwolennicy sterylizacji, gardzili rasizmem, powołując się wyłącznie na przesłanki społeczne.
Tezy Spencera i Darwina, na podstawie których postrzegano porządek społeczny jako nieustanną walkę klas, przepełniły niektórych uczonych obawą, że ludzkości grozi niechybna degradacja. Lęk opierał się na przekonaniu, że ludzie ze społecznych nizin przejawiają większy zapał do czynnego uprawiania polityki prorodzinnej niż ci „wartościowsi”, a zatem będą ich stopniowo wypierać. A przynajmniej lęk był oficjalnym argumentem orędowników higieny rasy – według Zaremby w rzeczywistości dominowały przesłanki ekonomiczne: najczęściej sterylizowano ludzi, którzy pobierali najwyższe zasiłki, nie wykazujący przy tym dochodów. Oto ideał państwa opiekuńczego: państwo, które nie ma się o kogo troszczyć.
Czy to oznacza, że Skandynawia była niechlubną wyspą na mapie świata? Że gdzie indziej podobne idee nie przychodziły nikomu na myśl? Przeciwnie! Tezy eugeników były szeroko dyskutowane na całym globie, a towarzystwa eugeniczne zakładano także w Wielkiej Brytanii, Francji, Stanach Zjednoczonych czy krajach Ameryki Łacińskiej. W Szwecji, której ustrój, jak pisze Zaremba, był bardzo zacofany na tle innych państw europejskich, głosy sprzeciwu były nieliczne.
Pisząc o pewnej nietypowej cesze skandynawskiej mentalności, Zaremba przytacza określenie z języka japońskiego: ki ga sumanai, „trudne do oddania po angielsku, ale za to zrozumiałe po szwedzku. Chory zadręcza się, że nie jest pożyteczny”. Ten lęk, odczuwany czasem przez pracowitych Japończyków, a nieobcy również Szwedom, może być zdaniem autora powiązany z zawartym w protestantyzmie etosem pracy. Społeczny pragmatyzm sprawia, że dobro jednostki zostaje zupełnie podporządkowane grupie. Początkowo niektórzy prawnicy protestowali przeciwko ustawie, która dopuszczała przymusowe okaleczenie pacjenta, ale kiedy rozszerzono pojęcie „organizmu” na cały naród, argumenty o konieczności wycięcia niezdrowych tkanek stały się zupełnie akceptowalne.
Zaremba dostrzega w zapale eugeników jeszcze jeden związek z religią – fakt, że zarówno w Szwecji jak i w Japonii 95% sterylizowanych stanowiły kobiety. Najczęściej powtarzane były emocjonalne zarzuty o rozwiązłość, w tonie przypominające kazania, w których kobieta zostaje określona jako „naczynie grzechu”. Nawet jeśli głównym argumentem w sprawie sterylizacji konkretnej osoby miała być niska inteligencja, często na jego poparcie powoływano się na żądzę uciech i wybujałą seksualność. Przepis o dobrowolności obchodzono przy pomocy szantażu czy też wykorzystując fakt, że „oskarżona” nie zna prawa.
Heinrich Boeters z Zwickau nawoływał do sterylizowania ślepych, głuchych, epileptyków, dzieci z problemami w nauce, a nawet samotnych matek – a także kobiet kłótliwych, bo „niemiecka kobieta jest potulna z natury”. Charles Richet, laureat Nagrody Nobla, sporządził z kolei naprawdę imponującą listę „niegodnych rozmnażania”. Byli to:
za wysocy, za niscy, z kalectwem fizycznym, garbaci, kuternogi, debile, niezwykle brzydcy, nienormalni, debile, pokurcze, chorzy, alkoholicy, syfilitycy, gruźlicy, epileptycy, chorowici, chorzy, zdeformowani, nieuleczalni, debile, mizeroty, chorzy, inwalidzi, degeneraci, debile, kuternogi, chorzy, bardzo głupi, degeneraci, idioci, urodzeni kryminaliści, nałogowi przestępcy, łajdacy, szachraje, onaniści, mordercy, złodzieje, kłamcy, niepoddający się jakiejkolwiek dyscyplinie, recydywiści, łajdacy, łotrzy skazani po dziesięć lub dwanaście razy, oszuści, rabusie, stręczyciele, grzeszący przeciw naturze, pokurcze, chorzy, idioci, z demencją, kryminaliści, głuchoniemi, rachityczni, epileptycy, z demencją, próżniacy, ignoranci, niezguły, niepodołający niczemu cherlawi itd.
Na zjeździe eugeników w 1927 roku w Hawanie przedstawiciele USA zaproponowali projekt międzynarodowego porozumienia, zgodnie z którym wszystkie kraje miały sporządzić rejestry eugenicznych właściwości obywateli. Rozrodczość tych posiadających „złe” właściwości miałaby być regulowana, a najmniej odpowiedzialni z nich mieli być izolowani. Równocześnie każdy kraj miałby prawo odmówić wizy osobie „genetycznie pośledniej”. Projekt został odrzucony głosami eugeników z krajów łacińskich, w których higiena rasy posiadała łagodniejsze oblicze, koncentrując się na wychowywaniu do świadomego macierzyństwa.
3)
Według Zaremby eugenika jest lustrem, które pod postacią diagnoz medycznych odbija fobie epoki. To zapewne prawda. Przy okazji jednak i sama książka jest lustrem, które zmusza czytelnika do uważnego przyjrzenia się samemu sobie. Największe wrażenie robią dwie fotografie umieszczone na wyklejkach okładki – od nich zaczyna się i kończy lektura książki.
Pierwsza przedstawia lekcję kryminalnej fizjonomiki w latach 20.: siedzący na sali mężczyźni w garniturach oglądają serię fotografii z profilami przestępców, a wykładowca wyjaśnia im, które cechy oblicza i budowy czaszki zdradzają zbrodnicze skłonności. Fotografia wykonana jest z takiej perspektywy, jakby patrzący na nią znajdował się na sali – siedząc w ostatnim rzędzie, ogląda plecy i głowy innych kursantów, a w tle – tablicę z serią portretów. To zdjęcie daje poczucie wyższości – w grupie eleganckich mężczyzn przypatrujemy się zdjęciom degeneratów i złoczyńców. Można powiedzieć, że fotografia określa wyjściowy stosunek czytelnika: pewność siebie, komfort psychiczny, brak wątpliwości. W trakcie lektury pewność siebie zostaje kompletnie zburzona.
Fotografia na końcu książki pochodzi z roku 1935 – przedstawia jubileusz Leona Wernica, przewodniczącego Polskiego Towarzystwa Eugenicznego. Obserwator ma wrażenie, że został wystawiony na pokaz grupie kilkudziesięciu osób zgromadzonych w ciasnej salce. Wszyscy mają poważne, skupione miny. Aparat spoczywał pewnie na wysokim statywie, przez co patrzącemu wydaje się, że stoi na scenie albo na podwyższeniu. Zdjęcie jest tak skadrowane, że mieszczą się na nim niemal wyłącznie głowy: odchylone, przekrzywione na bok, wychylające się, by lepiej widzieć. Trudno znieść te baczne spojrzenia dłużej niż przez kilka sekund. W tle również wiszą portrety fizjonomiczne, ale tym razem to my zostaliśmy wystawieni pod cudzy osąd. Czy zdaliśmy? Czy spełniamy wszystkie normy?
Jeśli starczy nam bezczelności, by wytrzymać kilkadziesiąt taksujących spojrzeń i odwzajemnić niektóre z nich, uderzy nas, jak bardzo różnimy się od ludzi na zdjęciu sprzed ośmiu dekad. Patrząc na te twarze, nie sposób nie zauważyć zmian, które zaszły, odkąd pojawiła się moda na jogę i jogging, czy cudowne kremy przeciwzmarszczkowe.
Być może więc wciąż mimowolnie poddajemy się tresurze, choć dziś zmierza ona do zrealizowania nieco innego paradygmatu człowieka: gimnastykujemy się już nie po to, aby być „zdrowymi”, ale żeby być „atrakcyjnymi”.
Maciej Zaremba Bielawski
„Higieniści. Z dziejów eugeniki”
Czarne 2011