Motto:
„Skinęła głową w stronę Pollocka i dodała:
A czymś takim można by najwyżej
zilustrować reklamę pigułek na kaca
albo na chorobę morską”.
Kurt Vonnegut, Rudobrody
Każda sztuka potrzebuje odbiorcy. Bez odbiorcy nawet najbardziej ambitne dzieło nie istnieje. Dość stara to teoria, że dzieło pojawia się dopiero w oku patrzącego. Nie o teorię jednak chodzi, a o codzienną praktykę. Nieważne, jak definiujemy dzieło, ale jak znależć jego odbiorcę. Naturalna droga z pracowni poprzez galerię i potem dalej na wystawy, do muzeów, kolekcji stała się skomplikowana. Świat artystyczny jest przeludniony. ArtFactsNet, internetowy leksykon artystów, odnotowuje 180 tysięcy nazwisk, co jest i tak skromną liczbą, bo podobno w samym Nowym Jorku do bycia artystą przyznaje się 200 tysięcy osób. Wytrawny kurator może znać nawet kilka tysięcy nazwisk (tych z przodu listy), galerzysta zna klikaset, ale obraca się wśród kilkudziesięciu osób, więc trafienie do ich kręgu wymaga olbrzymiego wysiłku. Popularne jest przekonanie, że nawet największy talent nie ma szans wobec meandrów i niejasnych ścieżek rynku sztuki. Początkujący krakowski artysta Rahim Blak stworzył szeroko zakrojoną akcję prezentowania listu motywacyjnego różnym wpływowym osobom – kuratorom, kustoszom i menadżerom. Pojawiał się w galerii lub muzeum ubrany w czarny garnitur, w białej koszuli i krawacie, i recytował swój list-manifest, a jednocześnie wręczał go w postaci sporego obrazu. Eksperyment zakończył, jak twierdzi, sukcesem. Choć zderzał się ze zdecydowaną negacją: „To my zwracamy się do artysty, a nie na odwrót” (Jaromir Jedliński, kierownik Galerii Foksal), jego konsekwencja i skala przedsięwzięcia zdołały wzruszyć już niejedną/ego z obdarowanych kuratorek/ów.
Inny przypadek: „Jak to możliwe, że jedni artyści mają zaraz po dyplomie wystawę w CSW, a z innymi, dużo lepszymi od nich, nikt nawet nie rozmawia?” – pytają The Krasnals, trójka młodych artystów, którzy postanowili dać odpór „monopolizacji” sceny artystycznej. Bunt przeciwko „układowi”, jego decyzjom i wpływom skrystalizował postawę artystyczną grupy, która stała się znana z tego, że jest przeciw, a publiczność czeka na kolejne prowokacje wobec establishmentu sztuki, jak ta na biennale w Berlinie, gdzie swoją interwencją (umieszczenie gipsowej świni na instalacji….) rozsierdzili kuratora Adama Szymczyka i doprowadzili do zdecydowanej interwencji służb porządkowych. Można powiedzieć, że ten symptomatyczny syndrom niedocenienia pojawia się wprost proporcjonalnie do umacniania się poszczególnych instytucji i ich przedstawicieli, a tym samym możliwości lansowania artystów, wprowadzania ich na międzynarodową scenę sztuki. Jest to ludzkie – im ktoś ma większe wpływy, tym bardziej zabiegamy o jego względy. Problem w tym, że owych wpływowych jest tak niewielu i tak niewielu tych, którzy dają „licencję” na wstęp do świata sztuki. Stąd kontestacja prowadząca do radykalnych postaw, jak stanowisko Tomka Kozaka zademonstrowane przy okazji wystawy „Zabawy dużych chłopców” (Galeria appendix2, 2008). Artysta przygotował wówczas szeroko dyskutowany manifest „Idź na wojnę!” wzywający do symbolicznej zagłady ważnych instytucji artystycznych poprzez wirtualne unicestwienie ich menadżerów. Artysta głosi: „apel «Idź na wojnę!» oznacza wezwanie do wyzwolicielskiego mordu, jakiego powinna dokonać polska sztuka. Ów «mord» byłby «matkobójstwem» równoznacznym z wyzwoleniem się sztuki spod władzy despotycznych figur polskiego sukcesu – spod władzy Fundacji i Muzealnej Matki-Dyrektorki. Donośne i buńczuczne «O—o—o—o!» byłoby więc okrzykiem wojennym, znaczącym tyle, co „Precz z Przywarą!». Okrzyk ten zostałby wzmocniony rozkazem «Idź na wojnę!», czyli «Zabij (w sobie) Mytkowską!»”.
Choć ma takie aspiracje, i to coraz większe, sztuka nie nadaje się do zbawiania świata (gdybyśmy, na przykład, zrealizowali postulaty futurystów, kanały Wenecji byłyby dzisiaj wybetonowane). Zdecydowanie lepiej jej wychodzą porządki na własnym podwórku – na zasadzie „lekarzu, lecz się sam”. Artystyczna krytyka artystycznego status quo ma zawsze szansę być uzdrawiająca i twórcza. Zdawałoby się arogancki i obrazoburczy gest Raushenberga, który wymazał gumką rysunek De Kooninga, wszedł do podręczników historii sztuki. Powtarza go dzisiaj Banksy, przedstawiając szczurka zamalowującego obraz Hirsta. Jeszcze dalej posunęli się The Krasnals, tworząc pastisz obrazu Wilhelma Sasnala i wystawiając go na aukcję w londyńskim Chriestie’s. Kilka lat temu furorę zrobiła grupa Azorro swoimi żartobliwie ironicznymi wideo będącymi zarazem poważną analizą i diagnozą sceny artystycznej. Azorro kpili z krytyki i kuratorów, ośmieszali galerie i muzea, teorię, historię oraz rynek sztuki.
Postawa Anki Mierzejewskiej idealnie wpisuje się w tak zakreślone ramy. Jak większość artystów ma ona trudności z włączeniem się w nurt art worldu. Jej wyznania są pełne żalu: „Nie zmienię świata, ale doświadczam tej negacji – moich obrazów, jestem wyrzucana, wyśmiewana, niezrozumiana, niechciana”, ale i buntu: „Co jest najważniejsze, o co chodzi w malarstwie; czy o obraz, czy o podpis, czy o zdobycie sławy, czy o namalowanie dobrego obrazu, czy o bycie modnym, czy o bycie dobrym, czy o inwestycję, czy o delektowanie się pięknem… musimy się wyrwać z tej pętli absurdu”.
Akceptacja jest naturalną potrzebą każdego artysty. Brak akceptacji, obojętność czy obśmianie skutkuje frustracją, może prowadzić do załamania artystycznego, zerwania ze sztuką. Kurt Vonnegut wykreował postać skompromitowanego i odrzuconego malarza Rabo Karabekiana. Poniósł on totalną klęskę, gdy okazało się, że wszystkie obrazy, jakie namalował rzekomo wiecznotrwałą farbą, po pewnym czasie całkowicie spełzły. Od tego czasu nie stworzył ani jednego dzieła. Najświeższy cykl Anki Mierzejewskiej to właśnie znikające obrazy: „«100%» – obrazy są namalowane taką farbą, która zniknie – nie będą więc inwestycją złotową, ale inwestycją w siebie – tak jak wyjazd na wakacje jest inwestycją w siebie – przeżycia zostają w nas na zawsze – tak obraz – jest ulotną wartością, – która jest dostępna tylko tu i teraz w 100%”. Karabekian przechowuje swoje największe dzieło w szopie zamkniętej na cztery spusty. Farba Sateen Dura Lux całkowicie odpadła. Tylko on zna tajemnicę – wie, że dzieła już nie ma. Strzeże jej, by ludzie nie wyśmiali go do końca. Jest bezradny wobec niespodziewanego procesu autodestrukcji. Nie potrafi go wykorzystać.
Vonnegut każe być swojemu bohaterowi zgorzkniałym frustratem (dodajmy, bardzo bogatym frustratem). Anki Mierzejewskiej nie stać ani na frustrację, ani na zgorzknienie. Stać ją za to na ostrą wypowiedź wobec artystycznej nomenklatury. Jeden z ważniejszych obrazów jest prosty, ale i wyzywający. Na odwrociu płótna naciągniętego na blejtram napis czerwonym sprayem: „Don’t send us your artwork”. Nieważne, co jest po drugiej stronie, co zostało namalowane, jaki jest obraz, ważny jest bezsilny gest wobec niechcianej przez galerię pracy. Takie też jest wyznanie artystki: „To, że namalowałam ten obraz – takie jest moje doświadczenie – powtarzane po stokroć – źle tylko świadczy o adresatach pytania – jednak nigdy nie zniechęci mnie i, mam nadzieję, innych artystów – do dalszego tworzenia”. Ten optymizm jest pozytywny. Okazuje się, że budować można na niepowodzeniu. To też jest tematem. Anka Mierzejewska podsłuchuje widzów, często jej prace są repetycją ich wypowiedzi: „Na dupach malujcie!”, lub też konstatacją: „Chcecie kwiaty – macie kwiaty – nie ma tematów tabu. Można wziąć na warsztat każdy temat – ja lubię wyzwania trudne – tak wyświechtany temat – tak obciążony – tak kojarzący się z czymś niemodnym – zrobić w innej stylistyce – to mnie kręci. Jestem artystą – w mój zawód wpisane jest eksperymentowanie – ja szukam – i zawsze będę szukać – nowych materiałów, nowych środków”.
To nie frustracja przemawia przez jej prace, ale głęboka świadomość sytuacji, w której artystka nie poddaje się. Jej zgrzebne kompozycje, malowane szybkim gestem, uzupełnione nasprayowanym tekstem, są wyzwaniem rzuconym odbiorcy. Obrazi się? A niech się obraża. Dla sztuki najgorsza jest obojętność.