Zobaczyć co najmniej kilkaset prac w niespełna dwa dni to nie lada wyzwanie. Jeszcze trudniejsza okazuje się jednak próba zmierzenia z natłokiem myśli i wrażeń, a następnie ujęcia tego w skondensowaną formę recenzji prasowej. Zwłaszcza, gdy emocjom związanym z całym entourage weneckiego biennale, które jest nie do przecenienia w dniach otwarcia, towarzyszy jednak dojmujące uczucie znużenia, względnie zobojętnienia w konfrontacji z oglądanymi pracami. Być może sztuka w nadmiarze „odbija się czkawką”, tak jak przesyt piękna czy rozkoszy w prostej drodze prowadzi do wstrętu? A może dzisiejsza twórczość, dla której weneckie biennale jest niczym papierek lakmusowy, prezentuje diagnozowany onegdaj przez Donalda Kuspita stan entropii i „obrabiania własnych resztek”?
Jakkolwiek by nie było, między „bieganiem” wzrokiem po niektórych pawilonach i wzruszaniem ramionami na widok pewnych prac – tak oczywistych to znów nadmiernie udziwnionych – znaleźć można było kilka perełek, nie tylko zatrzymujących spojrzenie, ale i zmuszających do refleksji. Wybrałam tylko dwa, w pewien sposób korespondujące ze sobą pawilony, które jednocześnie wpisują się w tematykę wiodącą obecnego numeru „artluka”, a ściślej – oscylują wokół problematyki narodowej tożsamości. To pawilon polski, reprezentowany przez izraelską artystkę Yael Bartanę oraz izraelski (choć z polskim akcentem), sygnowany nazwiskiem Sigalit Landau.
Co izraelska artystka robi w polskim pawilonie?
Ten bezprecedensowy przypadek reprezentowania Polski przez twórcę z innego kraju wywołał burzliwą dyskusję tuż po ogłoszeniu jurorskiego werdyktu, podniecaną potem newsami już z „linii frontu” (głosy o rzekomym bojkocie wystawy przez izraelską minister, etc.). Czy wzmocniło to zainteresowanie mediów naszym pawilonem? Kolejki przed wejściem mogą stanowić odpowiedź twierdzącą, z całą pewnością natomiast ów szum przyczynia się do promocji Bartany, która króluje na okładce „Art Review”, o której pisze się w gazetkach festiwalowych. Oczywiście mowa tu o dniach prasowych, gdy temperatura na biennale osiąga stan zenitu, a po terenie Giardini przechadzają się znani artyści i międzynarodowi celebryci…Ale wróćmy do pokazywanych prac. Yael Bartana prezentuje w Wenecji trylogię wideo „…and Europe will be stunned”, na którą składają się dwa znane już filmy („Mary Koszmary” z 2007 oraz „Mur i wieża” z 2009), a także najnowszy, który swą premierę miał właśnie w Wenecji – „Zamach”. Elementem scalającym wszystkie prace jest postać fikcyjnego przywódcy Ruchu Żydowskiego Odrodzenia w Polsce. W pierwszym filmie widzimy go, jak na pustym Stadionie Dziesięciolecia (miejsce nieprzypadkowe, w tym kontekście wręcz symboliczne), w otoczeniu garstki wpatrzonej weń młodzieży, wygłasza patetyczną mowę nawołującą Żydów do powrotu do Polski. Odgrywający tę rolę Sławomir Sierakowski (redaktor naczelny „Krytyki Politycznej”, z którą od lat związana jest izraelska artystka) swym przebraniem (czerwony krawat, skórzany płaszcz), gorliwością neofity, gestykulacją i charakterystyczną retoryką doskonale wpisuje się w znany nam dobrze schemat politycznego agitatora z czasów PRL-u. Czy to artystyczna błazenada, czy political fiction? Aluzje do socrealistycznej konwencji filmów propagandowych są aż nazbyt wyraźne, postać Przywódcy ociera się o karykaturę, a jego mowa o nielogiczny bełkot – co każe wziąć w nawias ową prożydowską odezwę. Z drugiej strony wypowiada ją znany lewicowy dziennikarz (który choć występuje w roli aktora, gra jednak samego siebie w nowej, politycznej funkcji), przyznający się do swych sympatii dla ideologii komunistycznej. Uderza więc w lewicowy etos, czy jednak doń nawiązuje, wykorzystując propagandowe chwyty do walki o nową, słuszną sprawę? Wszak nie tylko nazistowski Holocaust tępił żydowską społeczność, również rządowa antysemicka nagonka z 1968 roku doprowadziła do masowej emigracji Żydów – może więc mamy tu do czynienia z propozycją alternatywnej historii? Zachowany zostaje etos przywódcy, który swą charyzmą porywa tłumy, miast języka nienawiści i walki klasowej proponuje jednak przełamanie ksenofobii, solidarność i budowanie nowej narodowej tożsamości. „Potrzebujemy innego – woła – a nie ma innego bliższego nam niż wy!”. O ile w pierwszym filmiku jego audytorium jest cokolwiek skromne – stanowi go ledwie garstka młodzieży, z dumnie podniesionymi do góry głowami i ufnym spojrzeniem utkwionym przed siebie, niczym w w niedaleką, świetlaną przyszłość (znany doskonale socjalistyczny schemat) – o tyle druga praca pokazuje, że owa utopijna wizja Przywódcy zaczyna się spełniać. Żydzi wracają, by na miejscu dawnego getta na Muranowie w Warszawie (obecnie powstaje tu Muzeum Historii Żydów Polskich) zbudować pierwszy w Europie kibuc. I znów pojawiają się nawiązania do powojennej schedy – heroicznych robotników budujących nowe socjalistyczne państwo – ale przede wszystkim do kibuców powstających pod koniec lat 30. w Izraelu, podczas arabskiej rewolty. Budowane w pośpiechu osady składały się początkowo tylko z muru i wieży – do tych symbolicznych już elementów nawiązuje, nie tylko w tytule, Yael Bartana. Radosnym, niestrudzonym w swej pracy i niezdradzającym najmniejszego zmęczenia młodym „budowniczym lepszego świata” towarzyszy dobiegająca z megafonu przemowa Przywódcy, znana z poprzedniego filmiku. Kolektywna praca, socjalistyczna utopia i optymizm zostają tu ukazane w nowej, polityczno-geograficznej konfiguracji: przeniesione na grunt współczesnej Warszawy i zderzone z mitem budowania państwa Izrael. W trzeciej i ostatniej pracy ów syjonistyczny sen zostaje brutalnie przerwany – grany przez Sierakowskiego bohater ginie w zamachu z rąk nieznanego sprawcy. Testowane wcześniej nastroje, sprawdzające gotowości na przyjęcie Innego, teraz poddane zostały ostatecznej próbie. Czy rzeczywiście, jak twierdzi przemawiający podczas pogrzebu Yaron London (izraelski dziennikarz, syjonista), „marzenia o zażegnaniu konfliktu można między bajki włożyć”, a zakrwawiona kartka z przesłaniem głoszącym trwałość idei Przywódcy, którą w dniu zamachu znajduje w dłoni jego żona, to tylko nic nieznaczący symbol, kolejny sen niepoprawnego marzyciela? Czy może poprzez śmierć lidera młody ruch uzyskuje nową wartość, mogącą przerodzić się w konkretną propozycję polityczną? A co, jeśli to tylko kolejny dowód na trwałość mitu narodowej martyrologii i naszą potrzebę kultu bohatera?
Mnożące się po obejrzeniu tych trzech filmów pytania pokazują, że rzecz do prostych i dających się jednoznacznie rozstrzygnąć nie należy. Jednak ich autorka zdaje się wierzyć, że pojednanie polsko-żydowskie, choć trudne, bo obarczone wieloma bliznami, a czasem i niezagojonymi wciąż ranami z przeszłości, nie musi być li tylko kolejną utopią. W tym momencie wkraczamy w najciekawszą, a z drugiej strony najbardziej niebezpieczną, odsłonę tego projektu artystycznego. Właśnie, czy tylko artystycznego? Wszak w filmach wystąpiły autentyczne postacie, grające samych siebie (Sierakowski, Anda Rottenberg, Alona Frankel, London), a manifestacja z popiersiem Sierakowskiego rzeczywiście kroczyła ulicami Warszawy, wchodząc w „dialog” z „obrońcami krzyża”, budząc protesty skinheadów, powodując konsternację u przypadkowych widzów. Owa infiltracja sztuki z życiem polityczno-społecznym nie skończyła się jednak w dniu włączenia filmów w obieg muzealny. Uczestnicy weneckiego festiwalu mogli bowiem zgłosić akces do faktycznie istniejącego, bo założonego przez Bartanę Ruchu Żydowskiego Odrodzenia w Polsce, którego pierwszy kongres odbędzie się w przyszłym roku, podczas biennale berlińskiego. Z czym więc mamy tutaj do czynienia? Z polityczną akcją zainicjowaną przez artystkę przy współudziale środowiska „Krytyki Politycznej”, a może z artystycznym projektem, który sztuką próbuje „załatwiać” własne, choćby najbardziej chlubne interesy? Brak możliwości jednoznacznej odpowiedzi działa tu zdecydowanie na korzyść autorki filmów, która nie tylko korzysta z wielu klisz, mitów i schematów myślowych, ale też operuje licznymi sprzecznościami, balansuje na granicy prawdy i artystycznej fikcji. Czy sztuka może pomóc budować nowy lepszy świat? Pewnie nie, ale jeśli potrafi skłonić do zadawania takich pytań, to już i tak niemało.
Słony smak pojednania
Znana w Polsce choćby z projektu „Kolczaste hula-hoop” izraelska artystka Sigalit Landau pokazała w Wenecji kilkupoziomowy projekt o wymownym tytule „One man’s floor is another man’s feelings”. Wchodząc do pawilonu natykamy się na wyświetlany na podłodze film, ukazujący trzy grające osoby. Owa gra polega na rysowaniu na piasku okręgów – granic własnego terytorium – wyznaczanych poprzez rzucany w przestrzeń przeciwnika nóż. Ta niewinna z pozoru zabawa ma jednak swój symboliczny, a tym samym polityczny, wymiar. Tytuł pracy – „Azkelon” – to hybryda słowna powstała ze zbitki dwóch miast, palestyńskiej Azy i izraelskiego Ashkelonu, złączonych wspólną plażą i będących polem konfliktu izraelsko-arabskiego. Wobec takiego odniesienia wyświetlana z projektora beztroska gra przeradza się w walkę o terytorium i tożsamość w regionie. Wokół konfliktu sąsiadujących państw cyrkulują też pozostałe realizacje Landau. Na wyższym piętrze, w sporej i niemal pustej przestrzeni wyświetlany jest film ukazujący zamarznięte jezioro w pobliżu Gdańska, z umieszczoną na jego tafli parą męskich butów. Butów, które artystka wcześniej zamoczyła w słonej wodzie Morza Martwego i poddała procesowi naturalnej krystalizacji, aż do całkowitego przykrycia ich grubą warstwą soli. Sól rozpuszcza jednak zamarzniętą taflę wody, dzięki czemu na oczach widza buty powoli się topią, aż do całkowitego pochłonięcia przez dziurę, którą same niejako stworzyły. Proces powolnego znikania obuwia jest tu symptomatyczny, tak jak nie bez znaczenia jest też wybór Gdańska jako miejsca akcji – związanego z ruchem robotniczym i Solidarnością, ale też będącego uprzednio terenem spornym między Polską a Niemcami. Zbawienna moc soli, jako naturalnego składnika „kruszącego lody” powraca też, choć w wymiarze metaforycznym, w innym projekcie artystki, dotyczącym konfliktowych relacji między Izraelem a Jordanią. Jakby w odpowiedzi na projekty izraelskiego premiera, który mnoży mury odgraniczające Izrael od państw ościennych by nie dopuścić do zmiany „żydowskiego charakteru państwa”, artystka proponuje stworzenie mostu łączącego dwa kraje powiązane wspólnym morzem – Morzem Martwym, które jednak w jej projekcie staje się ożywczym znakiem pojednania, symbolem międzynarodowej wspólnoty.
Ten temat powraca też w instalacji na półpiętrze. Stanowi ją okrągły stół z ustawionymi nań laptopami, na ekranach których zobaczyć możemy dokładnie taki sam okrągły stół konferencyjny, przy którym zasiadają uczestnicy debaty rozprawiający na temat zbudowania mostu z soli – owego łącznika między Izraelem a Jordanią. Widzimy tylko ich nogi, a przede wszystkim buty, które ukryta pod stołem dziewczynka próbuje ze sobą połączyć, poprzez wzajemne powiązanie sznurowadeł. Tak jakby nie chciała wypuścić debatujących do czasu, aż osiągną spodziewany konsensus. Do tego jednak nie dochodzi, i nawet związane sznurowadła nie pomagają. Postacie wyswobadzają się z obuwia i odchodzą nie rozwiązawszy sporu. Swoistym echem tego wydarzenia jest praca na dziedzińcu – powraca bowiem okrąg z butów związanych sznurowadłami, tutaj jednak na trwałe odlanych z brązu. Dwanaście par butów to aluzja do dwunastu plemion Izraela czy biblijnych Apostołów, ale to również symbol wędrówki, bycia „pomiędzy”, szukania swego miejsca na ziemi.
Można dopatrzeć się jeszcze licznych powiązań (choćby słynna para z obrazu van Gogha) i odniesień (u wielu już izraelskich artystów buty stanowiły znak pamięci o Holocauście), najistotniejszy jest tu jednak głos artystki opowiadającej się po stronie budowania narodowej tożsamości bez nacjonalistycznego separatyzmu, próbującej połączyć naiwne i czyste postrzeganie dziecka z wykalkulowaną i rozważną percepcją dorosłych. To jak próba połączenia poezji z polityką – może utopijna, ale jakże kusząca!