Diane Robinson (wolontariuszka):
Moi pradziadkowie żyli w XIX wieku w warszawskiej dzielnicy żydowskiej, wyjechali stamtąd gdzieś na przełomie wieków. Pradziadek był rękawicznikiem. Sama nie byłam wychowywana jako Żydówka. Ze względu na te koneksje, interesowałam się Polską. Oczywiście, wiedziałam o stanie wojennym, o „Solidarności”, o rozmowach Okrągłego Stołu, o Wałęsie. Wiedziałam, że Polska była zniszczona w czasie II wojny i że było tam dużo obozów koncentracyjnych.
Byłam świadoma, że ciągle panuje tu znaczny antysemityzm – w czasie swojego pobytu w Polsce nigdy nie wspomniałam o moim pochodzeniu. Osobiście nie byłam tego świadkiem, ale wiem, że nasi wolontariusze-Afroamerykanie mieli w Polsce okropnie. Zderzyli się z ogromnym rasizmem i nie sądzę, by dali radę wytrzymać swoje dwa lata służby.
1993 [3]
Perry Pedersen (wolontariusz):
W mieszkaniu, które dostałem, brakowało jednej rzeczy – telefonu. Właścicielka nie miała nic przeciwko zainstalowaniu linii, o ile nie będzie musiała za to płacić.
W czasie jednego ze szkoleń, które prowadziłem, poznałem Danutę, pracowniczkę telekomunikacji z Bielska-Białej. Zapewniła mnie, że umożliwi mi ominięcie listy oczekujących i załatwi telefon w ciągu dwóch tygodni za 60 tysięcy złotych (30 dolarów). Gdy po trzech tygodniach otrzymałem fakturę na 400 tysięcy złotych, natychmiast pojechałem do biura telekomunikacji.
Danuta uśmiechnęła się na mój widok i uspokoiła, że musiała zajść pomyłka. Ale gdy przyjrzała się fakturze, powiedziała: „Tak mi przykro, nie wiedziałam, że to nowy blok”. Ponieważ w żadnym z mieszkań nie było telefonu, pracownicy telekomunikacji musieli podciągnąć kabel od najbliższego słupa – ze 100 metrów od mojego domu. Po pół roku inni mieszkańcy bloku mieli założone telefony. Ta historia pomogła w nawiązaniu relacji z sąsiadami (zaczęli mi się kłaniać), ale utrwaliła polski stereotyp Amerykanina – bogatego, przyjaznego i naiwnego.
Polska transformacja – od gospodarki sterowanej do rynkowej – sprawiła, że także zakupy stały się niezwykłą przygodą. Obsługa witała wchodzących obojętnie: „Słucham”. Po wejściu do dużego sklepu spożywczego najpierw musiałem złapać koszyk – ich liczba była ograniczona, by można było kontrolować liczbę kupujących. Sprzedawcy mogli więc upilnować ewentualnych złodziei, bez skrępowania śledząc nielicznych klientów, zwłaszcza tych, którzy wyglądali na cudzoziemców.
Bielsko-Biała, 1993 [3]
Charles Frederick (wolontariusz):
Ciekawiły mnie zmiany w Europie Wschodniej, dlatego wstąpiłem do Korpusu. Nie znałem wcześniej żadnego Polaka. O Polsce nie wiedziałem prawie nic. Ale jako student byłem na wymianie w Niemczech Zachodnich. Raz pojechaliśmy na wycieczkę do Berlina. Gdy przechodziliśmy z Berlina Zachodniego do komunistycznego Berlina Wschodniego, to było jak dwa zupełnie różne światy. Zachód kolorowy, a Wschód szary. Przed przyjazdem do Polski podejrzewałem, że tutaj może też być tak szaro, jak w NRD. I tak było na początku. Ale też wszystko zaczęło się szybko zmieniać na lepsze.
Włocławek, 1992–94 [4]
Małgorzata Kujawska (lektorka języka polskiego ucząca wolontariuszy):
Amerykanie byli dumni z tego Korpusu, bo działał skutecznie w różnych krajach świata w myśl zasady „dam ci wędkę, a nie dam ryby”. Dzielenie się know-how to świetny pomysł, trochę idealistyczny. A Polacy pytali czasem, co ci Amerykanie tu w ogóle robią. Idea wolontariatu była wtedy w Polsce nieznana. I ludziom się w głowach nie mieściło, że Amerykanie mogą przyjechać do Polski, by pracować w jakiejś szkole.
Warszawa [3]
Marek Siarkowicz (dyrektor liceum ogólnokształcącego):
Niezwykle istotnym aspektem pracy wolontariuszy było ich oddziaływanie na Radę Pedagogiczną. Codzienna współpraca pozwoliła przygotować się nauczycielom na zmiany. Poznali inny system edukacyjny, mogli z dystansu spojrzeć na własną pracę. Ważne, że była to pomoc „spersonifikowana” – nic nie zastąpi spotkania z konkretnym człowiekiem. Korpus Pokoju przyszedł nam z pomocą wtedy, gdy ta pomoc była bardzo potrzebna. Była to wymierna pomoc w nauczaniu języka angielskiego, ale także możliwość spotkania z ludźmi „wolnego świata”, do którego aspirowaliśmy. Oni spowodowali, że nasi uczniowie byli dobrze przygotowani językowo i czuli się dowartościowani, pewni swego, mimo że pochodzili z małomiasteczkowego środowiska.
Pamiętam zdziwienie wolontariuszki na lekcji, gdy zobaczyła w czasie klasówki, że uczeń odpisuje. „Przecież będę myślała, że ty to już umiesz i nie nauczę cię tego. Jaki to ma sens?” To ogromne zdziwienie więcej dało uczniom niż niejedna wychowawcza pogadanka. Innym razem zwierzyła mi się, że gdy pierwszy raz weszła do klasy i uczniowie wstali, myślała, że wszyscy chcą wyjść i przestraszyła się, bo nie wiedziała dlaczego.
Biecz, 1994 [3]
Krzysztof Strzemeski (zastępca dyrektora do spraw edukacji w warszawskim biurze Korpusu):
W samym biurze Korpusu w Warszawie na różnych etapach pracowało około 80 osób. Była też grupa współpracowników, lektorów języka, nauczycieli. Wszyscy oni mieli niezwykłą szansę nauczenia się amerykańskiego stylu zarządzania, etyki pracy, takich wartości, jak kreatywność, inicjatywa, podejście zadaniowe czy wolontariat.
Dzięki pracy w roli zastępcy dyrektora do spraw edukacji w Korpusie nabrałem pewności siebie w posługiwaniu się językiem angielskim i doceniłem pracę zespołową. Nauczyłem się zarządzać niewielką grupą ludzi, wzmocniłem umiejętności interpersonalne i interkulturowe oraz zdolność budowania zespołu. Mówię o pionierskim okresie, gdy ludzie musieli przestawić się na inny system pracy i przestać czekać, aż ktoś powie im, co mają robić.
Warszawa, 1994 [3]
Patrick Chapman (wolontariusz):
Zajęło mi dużo czasu, nim zrozumiałem, co znaczy „kombinować”. Teraz wiem, że to jest korupcja − zwykle na małą, ale czasem na większą skalę. Każdy problem może być rozwiązany przez machlojki. Na przykład – sekretarka przyszywała notatki do spódniczki córki dyrektora naszej szkoły, gdy ta zdawała maturę…
Byłem też zaskoczony, jak ludzie tańczą: młodzi i starzy – wszyscy w parach! Tego pierwszego lata w Płocku czułem się jak w Ameryce w latach 50. Było to coś, co – niestety – straciliśmy z amerykańskiej kultury już w latach 60.
Dobiegniew, 1996 [3]
Angelo Pressello (wolontariusz):
Wysłali mnie do Przysuchy. Zdarzało się, że Polacy podchodzili do mnie, dotykali mnie i mówili: „Ty jesteś prawdziwy!”. Wtedy to była tutaj wielka rzecz spotkać się z Amerykaninem. Mogłem być pewien, że nawiążę dobry kontakt z najładniejszą dziewczyną na imprezie i dostanę zaproszenie na obiad w niedzielę. Wiedziałem też, że Polska była krajem, w którym ludzie mieli pozytywny obraz Amerykanów. I robiłem wszystko, by tego wizerunku nie zniszczyć.
Uczyli nas tam też, że to my jesteśmy ci dziwni. Na przykład – ludzie wtedy stali w kolejkach w sklepach bardzo blisko siebie, a my w Stanach, robiąc zakupy, mamy zazwyczaj swoją przestrzeń wokół. Mieliśmy pamiętać, że to nie jest USA. To jest kraj tych ludzi, oni tu mieszkają – tu tak się stoi w kolejce. Twoją rolą nie jest nauczenie ich, jak być cywilizowanym. Tu jest cywilizacja; tu tak się robi. I ty musisz się dostosować do nich, a nie odwrotnie.
W Przysusze wszyscy wiedzieli, co robię, z kim rozmawiam. Cieszyłem się, kiedy była zima, bo wcześniej robiło się ciemno i mogłem być znowu anonimowy. Dowiedziałem się, jak to jest być sławnym. Już rozumiem, dlaczego ludzie tego nie lubią. Były też miłe chwile związane z popularnością; w Dniu Nauczyciela czułem się jak ktoś bardzo ważny. Uczniowie głośno mi klaskali – można było poczuć się gwiazdą.
W Przysusze mogłem rozmawiać po angielsku tylko z moją koleżanką ze szkoły, drugą nauczycielką angielskiego oraz jedną uczennicą. Poza tym po pracy gotowałem, słuchałem BBC, czytałem książki. Jak szedłem do sklepu, to oczywiście prosiłem o rzeczy po polsku. I raz zapytałem: „Masz piersi?”, zamiast: „Czy są piersi?”. Innym razem próbowałem wyjaśnić w sklepie, że mam w domu mysz, ale powiedziałem: „miś”, na co sprzedawca chciał mi dać proszek do prania. Cała Przysucha znała potem te historie.
Przysucha, 1996 [3]