Stanisław Bereś: Siedzimy w pańskiej ulubionej restauracji. Ile czasu ze swojego życia spędził Pan w tego typu miejscach?
Tadeusz Konwicki: Niezbyt wiele, a jeśli już się to zdarzało, na ogół zresztą wieczorami w latach mojej młodości, to wybieraliśmy raczej takie miejsca, w których panowie wypijają po parę kieliszków. Wtedy życie było dość szare: nie było telewizji, radio stanowiło rzadkość, a kino też było trudno dostępne. Te braki rekompensowaliśmy więc sobie bogatym życiem towarzyskim.
Ze statystyk wynika, że przesypiamy średnio 15 lat życia. Pan na te rozmowy z innymi literatami oraz aktorami (np. Łapickim czy Holoubkiem), na pewno poświęcił w sumie z pięć lat. Dało wam to coś dobrego, czy tylko zabrało czas?
To była forma obcowania, koleżeństwa. Z Holoubkiem na przykład poznałem się przy tworzeniu Salta i od tamtej pory spotykaliśmy się praktycznie codziennie. On nawet swoje sprawy dyrektorskie tak układał, żeby móc wyskoczyć na kawę i pogadać przez chwilę. Nie gadaliśmy o żadnych podniosłych rzeczach, nie politykowaliśmy, nie reorganizowaliśmy świata. Zdarzało się, że Gucia [Holoubka – przyp. red.] coś nagle naszło i uzewnętrzniał się jako głęboko myślący facet, wręcz filozof sztuki. Te rozmowy były bezpretensjonalne, a często wręcz zabawne. Nie znaczy to oczywiście, że rozmawialiśmy o niczym.
A plotkowaliście czasem o kumplach i ich nowych książkach, rolach, romansach?
Panie profesorze, ja jestem z Wilna.
Tam się nie plotkowało?
Oczywiście że nie. Dlatego tutaj mam ciągle problem z zakorzenieniem i miejscowymi, bo oni ciągle o wszystko pytają, a ja tego nie znoszę. Ktoś na przykład zaczepia mnie: A co słychać u Gucia? Więc ja na to: Zdaje się, że gdzieś wyjeżdża. – A dokąd? – Nie wiem. – Jak to, nie zapytałeś? (dobitnie) – Tak, nie pytałem! Taki mam styl, więc w naszych rozmowach kwestie rodzajowe i tematy obyczajowo-serialowe nie wchodziły w grę. Mówiliśmy o sporcie, coś wspominaliśmy, ale nie było to plotkowanie.
To ciekawe, bo w książce Joanny Siedleckiej Kryptonim Liryka czytałem zapis pańskich rozmów z Dygatem i tam jest dużo takich wątków…
Wiedzieliśmy ze Stasiem, że jesteśmy podsłuchiwani. Nawet kiedyś mieliśmy taki system, że zaczynaliśmy rozmowę bardzo prorządowo, a potem nagle rzucaliśmy antyreżimowymi bluzgami. Raz obsługa podsłuchu nie wytrzymała, wtrąciła się i powiedziała: – Panowie, ale to już lekka przesada. Do głowy nam nie przyszło, że ktoś w tym będzie szperać po latach i to zostanie opublikowane. Takie to było zwykłe, ludzkie gadanie: on czuł się samotny, a ja mówiłem różne prowokacyjne rzeczy, żeby go rozruszać. Dygat miał swój własny oryginalny styl i chociaż był inteligentny, a do tego bardzo utalentowany, w gruncie rzeczy pozostał dużym chłopcem, więc zdarzało mu się mieć dziwaczne, przekorne opinie, które nie miały żadnego uzasadnienia, a często nawet emocjonalnego pokrycia. Z dużą przykrością więc przyjmuję, że dziennikarze szperają teraz w śmieciach i dogrzebali się do tych rozmów, które z mojej perspektywy są mało ważne i marginalne. O widzę, że profesor Bereś kiwa głową z powątpiewaniem… Pamiętam, że kiedyś tłumaczył mi, że to ma duże znaczenie dla historii literatury. Ale moim zdaniem plotkarstwo nie ma znaczenia.
Tadeusz Lubelski: Chodzi o konieczność zachowania prywatności, prawda?
Niektórym wydaje się, że literat cały czas się kreuje, więc dopiero na podsłuchu jest szczery. Tymczasem moim zdaniem każdy pisarz, czy tego chce, czy nie chce, w swojej twórczości ujawnia całą prawdę o sobie. Czytałem gdzieś niedawno, że analiza prozy Sienkiewicza ujawnia, że on był trochę pedofilem, bo mu się bardzo podobały małe panienki. To pokazuje, że analiza literacka może wejść w osobowość piszącego bardzo głęboko.
TL: Czyli to jest właściwe zajęcie dla historyków literatury, mówi pan? Powinny mówić teksty literackie, a nie materiały z podsłuchów?
Mówię po prostu o dobrych obyczajach. Podglądanie i podsłuchiwanie nie jest zdrowe. Ja jestem z Wilna, więc tym bardziej to nie jest w moim stylu.
A co z literatami, którzy piszą dzienniki? Czy w ten sposób przenoszą prawdę, która kiedyś była wypowiedziana przy stolikach, czy może jest to tak samo wykreowany obraz, jak w ich twórczości?
(poirytowany) Ale po co mamy o tym mówić? Mnie to w ogóle nie interesuje!
Pan się burzy na zaglądanie w podsłuchy, ale one zdradzają, że jednak o czymś tam plotkowaliście. Ale tak naprawdę mnie interesuje, ile z tych rozmów, które tu, w “Nowym Świecie” czy w “Czytelniku” się odbywały, przeniknęło do literatury? Czyli na ile literacki “salon” miał wpływ na twórczość?
To jest styl myślenia rodem z dwudziestolecia międzywojennego, kiedy literatura rodziła się przy stolikach kawiarnianych np. w „Ziemiańskiej”. Proszę jednak pamiętać, że ja należę do pokolenia, które przeżyło wojnę i dostało nieźle w kość. Nasze dramaty życiowe były w związku z tym tak intensywne, że nie musiały potem w barze przy kielichu nabierać form memuarowych czy literackich.
Tu w kawiarni “Nowy Świat” spotykał się pan z przyjaciółmi, o których pisał pan później w wielu książkach, od Kalendarza i klepsydry po dzisiejsze diariusze. Jak wygląda obecność tych – najbliższych panu ludzi – w książkach?
Moje pokolenie miało lęk przed pozą. Staraliśmy się być autentyczni i bardzo dbaliśmy o to, żeby w życiu pozazawodowym nie pozować na artystów wtajemniczonych. Na przykład Gucio Holoubek w życiu był zwykłym człowiekiem z tłumu, do tego kibicem sportowym. Dopiero jak wchodził na scenę, stawał się artystą. Nie mieliśmy jakiegoś cudownego stolika, przy którym rodziły się błyskotliwe myśli i nowatorskie idee. Wręcz przeciwnie, staraliśmy się być jak najmniej upozowani, jak najbardziej normalni. Trudno mi opisać klimat tych naszych spotkań w biegu, ale na pewno był on bardzo naturalny, nie było to umawiane zasiadywanie przy stolikach, choć każdy przychodził punktualnie o „swojej” godzinie, czyli kiedy mógł. Ostatecznie każdy z nas miał swoje sprawy.
Bardziej rozmawialiście o swoich dziełach, książkach, rolach czy o życiu codziennym, np. meczach lub ostatnich przeżyciach?
Jak to o „swoich dziełach”? Nam takie słowo nie przeszłoby przez usta.
Mówiąc w ten sposób, wyrażam swój szacunek do pańskich utworów. Natomiast pana koledzy mieli prawo do poufałości, więc pewnie mówili: „Tadziu, napisałeś nową książkę, chcę ci powiedzieć pryncypialnie, co o niej myślę”. Były takie rozmowy?
Były takie rozmowy. Kiedyś nie mogłem pojechać do Chałup na wakacje, bo żona z dziećmi wyjechała, a tu nagle dowiaduję się, że po Warszawie grasuje Stasiu Dygat, rozpowiadając: – Tadeusz zdradził sprawę! Ponieważ to się powtarzało, nie wytrzymałem i pytam go: – Jaką to sprawę zdradziłem? – Napisałeś książkę!
TL: Aha, czyli należało nie pisać?
Tak deklarowaliśmy w naszych koleżeńskich zabawach i grach, ale Stasia irytowało, że ja co dwa lata wydaję książkę, podczas gdy on nad swoją prozą pracuje cierpliwie i mozolnie. Były więc tego typu rozmowy, ale proszę ode mnie nie wymagać zwierzeń. Byliśmy normalnymi ludźmi. Nie było u nas klimatu przedwojennej literatury, hierarchii, reguł, salonu, postanowień, bo uformowała nas wojna. Byliśmy pokoleniem, które – nakarmione romantyzmem – zderzyło się z historią, z ogromnymi dramatami. Trudno wymagać, żebyśmy jak wykwintni, młodzi intelektualiści francuscy z fularami na szyjach omawiali sprawy literatury. Czuliśmy się jak przechodnie z ulicy, zajęci sportem i panienkami… Czasem na wyjazdach lekko się awanturowaliśmy. Ale to tyle.
TL: Mówi pan, że jest związany ze swoim pokoleniem. Widać jednak, że w pańskiej twórczości wyraźnie jest też obecne Wilno, w którym spędził pan przecież niedużą część dzieciństwa. Co sprawia, że ten okres jest dla pana tak ważny? I jak człowiek może ocalić taką wrażliwość?
Może trochę koślawo powtórzę panią Marię Dąbrowską, która pisała, że dzieciństwo jest to nauka życia i świata, która tak silnie wgryza się w ekrany naszej pamięci i jestestwa, że stymuluje całe nasze życie i postępowanie. Ja strasznie się pilnowałem, żeby nie stać się, mówiąc w cudzysłowie, Wiechem Wileńszczyzny, żeby nie czerpać z tego korzyści. W niektórych moich książkach nie ma nawet nazwy: Wilno. Mój gdański kolega, pisarz Aleksander Jurewicz, powiedział do mnie kiedyś: – Pan nie jest wileńskim pisarzem, ale pisarzem z Wilna. I dokładnie na tyle sobie pozwalałem. Wydaje mi się, że we wszystkim, nawet w swojej polszczyźnie, jestem stamtąd, ale staram się tego nie wykorzystywać dla swojej promocji czy dla budowania swojego miejsca w literaturze.
Co nie zmienia faktu, że tej Wileńszczyzny jest bardzo dużo w pana twórczości. Zastanawiam się, czy w tych wspomnieniach chodzi tak naprawdę o dzieciństwo, czy o samą Wileńszczyznę – krainę, która w czasie wojny została nam zagrabiona i do której nie można już było powrócić.
Ten wpływ, o którym mówię, zdarza się nawet wtedy, gdy ktoś pochodzi z obszaru bez takiego historycznego bagażu jak Wileńszczyzna. Na to nie ma rady. Byłem kilka razy w Wilnie po wojnie, nawet w ostatnim trzydziestoleciu, i patrzyłem na nie z przyjemnością, ale zauważyłem, że we mnie ciągle siedzi moje dawne Wilno. To dzisiejsze jest – owszem – bardzo ładne i sympatyczne, ale w żaden sposób mnie nie emocjonuje, niczego głębszego nie porusza.