Renata Kusik (uczennica wolontariuszki):
Warto zwrócić uwagę na zmiany w mentalności, także mojej, które zawdzięczamy obecności Rity [Wade] – jako Amerykanka była bardzo otwarta i łatwa w kontakcie, zawsze chętna nowych doświadczeń. To było coś zupełnie innego od mojej postawy. Byliśmy wtedy pełni rezerwy, nieufni, podejrzliwi. Dzięki niej wielu z nas zrozumiało, jak ważne jest, by umieć pojąć różnice między nami i starać się nauczyć jak najwięcej od cudzoziemców, takich jak Rita.
Było bardzo trudno mieć jakikolwiek stały kontakt z żywym angielskim, naturalnym mówionym językiem, a my mieliśmy Amerykankę żyjącą wśród nas i pracującą dla nas, dzielącą z nami swoje doświadczenia. Każda lekcja to była nie tylko praca lingwistyczna, ale wielka szansa, aby skosztować amerykańskiej – to znaczy „zachodniej” kultury. […] Korpus Pokoju pomógł otworzyć nam drzwi, które były dotąd zamknięte przez ekonomiczną i polityczną rzeczywistość.
Krasnystaw, 1996 [3]
Paweł Świeboda (ówczesny dyrektor w Kancelarii Prezydenta RP):
Wolontariusze Korpusu przywozili do Polski „lepszy” świat, byli łącznikami z krajem, który przez całe lata kojarzył się Polakom z rajem na ziemi. Stwarzali ludzki wymiar wielkiego historycznego procesu, jaki był naszym udziałem od 1989 roku. Dawali nam bezcenne poczucie, że nowy amerykański sojusznik naprawdę się nami interesuje. Utwierdzali ludzi w przekonaniu, że wielka polityka to jedno, ale gdzieś głębiej – najbardziej liczy się człowiek. To, że przeszliśmy przez ucho igielne na Zachód, nie było z góry przesądzone. Scenariusze wydarzeń mogły być różne. [3]
Wojciech Chyliński (animator kultury w Urzędzie Miasta):
Joy Murphy [wolontariuszkę] poznałem w 1998 roku w referacie kultury Urzędu Miasta. Hasło „Amerykanka” wtedy, gdy jeszcze Polska nie była w Unii Europejskiej, bardzo pobudzało emocje. Ona była z Zachodu i to z centrum Zachodu… Nie wiedzieliśmy, co to Korpus Pokoju. Pamiętałem takie hasło z jakichś filmów, kojarzyło mi się, że jacyś Amerykanie jadą do Wietnamu, Korei, czy może do Afryki… Ale czemu do Polski? Boże…
Kudowa-Zdrój, 1998 [3]
Zbigniew Piotrowicz (dyrektor Centrum Kultury i Rekreacji):
Najtrudniejsze było dla mnie tłumaczenie zawiłości polskiej biurokracji. Ilość produkowanych papierów, uzasadnień, „kręte drogi decyzyjne”… To było dla tej amerykańskiej dziewczyny [Joy Murphy] odkrycie – że tak można sobie życie skomplikować.
W drugiej połowie lat 90. nie było komputerów w powszechnym użyciu, więc wszystko musiało być na papierze, przedziurkowane, schowane w odpowiednim segregatorze, zrobiona kopia, potwierdzona, różne pieczątki… Dla nich pieczątki stanowiły zabawne zjawisko, bo tam wystarczy podpis. Natomiast tutaj podpis bez pieczątki był nic niewart. Musi być pieczątka, a najlepiej dwie. Najważniejsze są czerwone, a już szczególnie – okrągłe. Nie ma ważniejszych pieczątek w Polsce.
Lądek-Zdrój, 1998 [3]
Wojciech Chyliński:
Joy była u nas inicjatorką Dnia Ziemi. W Kudowie, gdzie było bezrobocie, nikt nie miał do tego głowy. Ekologia to było jedynie hasło. Stać na nią zamożne społeczeństwa… Joy próbowała nam objaśnić Dzień Ziemi, odwołując się do słownika, ale nie rozumieliśmy. „Zrobimy Dzen Dzemi, Dzen Dzemi…” Jest takie święto, ale… co się robi? Że co – zaprasza kierownika kuli ziemskiej i on robi Dzień Ziemi? Czyli kogo? Papieża? – „Nie… Dzen Dzemi, nie wiecie, co to jest Dzen Dzemi?”. Ekologia była dla niej tak naturalna, iż nie powiedziała nam, że chodzi o nią. Ale udało się w końcu porozumieć i w internecie znaleźliśmy, że Dzień Ziemi to hołd składany matce naturze.
I zrobiliśmy pierwsze obchody tego Dnia. To był jej pomysł, aby włączyć się w święto, które odbywa się na całym świecie – ludzie sprzątają po prostu swoją okolicę. Wtedy dla nas to brzmiało trochę, jakby mowa była o sekcie, jak jakiś New Age.
Kudowa-Zdrój, 1998 [3]
Zbigniew Piotrowicz:
Joy zdecydowała się jako swój projekt stworzyć ścianę wspinaczkową, dla której uzasadnienie było ekologiczne, bo piaskowcowe ściany uczęszczane były przez wspinaczy w okresach lęgowych, kiedy nie powinno się tam wspinać. Ta ścianka miała być alternatywą, żeby akurat tam można było ćwiczyć, spędzać czas do około 15 czerwca, kiedy się okres lęgowy w Parku Narodowym kończy. To było dość trudne przedsięwzięcie, kawał roboty inżynierskiej do wykonania. Są pewne przepisy bezpieczeństwa z tym związane i ktoś musiał się pod tym podpisać. Byłem pełen uznania dla Joy, że udało jej się to wszystko przepchnąć przez biurokratyczną machinę.
Lądek-Zdrój, 1999 [3]
Wojciech Chyliński:
Tu panował taki postkomunistyczny przesąd, że w zasadzie tylko urząd może coś załatwić i aby cokolwiek zrobić w mieście, trzeba iść do burmistrza, poprosić, poczekać, później do starosty, do wojewody… Nagle się okazało, że są jeszcze inne drogi albo że ludzie sami mogą coś zrobić, a nie zawsze chodzi o pieniądze, o kontakty czy znajomości – i jak się w kilka osób skrzykniemy, to możemy coś fajnego zrobić. Joy chodziła po wszystkich, nie miała tej naturalnej selekcji. Nie znała koneksji lokalnych, więc szła do każdego i dzięki temu bardzo często się udawało. Chodziło o to, że oprócz zestawu stałych tematów, jak bezrobocie, przemysł, nagle ktoś z zewnątrz dawał impuls nowej sprawie.
Kudowa-Zdrój, 2000 [3]
Marek Szpak (dyrektor Ośrodka Sportu i Rekreacji):
Wymyśliliśmy, że trzeba uczcić Joy. Rozmawialiśmy o tym i Joy powiedziała, że ich świętem narodowym jest Dzień Dziękczynienia w listopadzie. Postanowiliśmy obchodzić go bardzo uroczyście. Ustaliliśmy, że Joy będzie reżyserem, a my jej będziemy pomagać. To spotkanie wszystkich przyjaciół czy osób związanych z Joy. Zaprosimy też Korpus Pokoju, dzięki któremu ona tutaj jest i kogoś z Ambasady. Ustaliliśmy również, że muszą być flagi: polska, kudowska i amerykańska. Ale z amerykańską to nie takie proste. Chcieliśmy ją kupić, ale się okazało, że w naszych hurtowniach nie ma takiej. Wystąpiłem pisemnie do Ambasady, do Korpusu Pokoju, aby takiej flagi nam użyczono. W końcu Amerykanie przekazali ją nam na to święto.
Głównym daniem miał być indyk pieczony, faszerowany koprem naciowym. Indyka szukaliśmy… w Czechach. Joy sama wybierała. Kupiliśmy dwa czy trzy indyki na tę ilość osób i koper naciowy. Do tego wszystkiego musiała być, oczywiście, coca-cola.
Kudowa-Zdrój, 2000 [3]
Janusz Korybo (dyrektor Parku Narodowego Gór Stołowych):
Smuci nas, że Joy się nie odzywa. Mimo wszystko liczyliśmy, że ta dziewczyna od czasu do czasu da jakiś znak, powie, gdzie jest, może jest w Chinach, a może ma sporo dzieci. Nie wiemy, co u niej. Może to był jej czas młodości, z którym wzięła rozbrat, może się odcięła… A może to jest też ta mentalność amerykańska, być może inna od naszej, polskiej.
Kudowa-Zdrój [3]
Paweł Świeboda:
Korpus Pokoju wykonał wielką pracę, przygotowując nas do cywilizacyjnego skoku, który zaowocował członkostwem w NATO i UE. Jego największą zasługą była praca organiczna w sprawach prostych, ale wówczas najważniejszych: od nauki języka angielskiego – po kursy z dziedziny przedsiębiorczości.
Na początku lat 90. przyjeżdżały do Polski „brygady Marriotta” – dobrze opłacani doradcy, w większości ekonomiczni, którzy pomagali planować zmiany systemowe, ale budzili także mnóstwo kontrowersji, zwykle „wiedząc lepiej”, co powinno się wydarzyć. Korpus Pokoju był ich przeciwieństwem. Wolontariusze w nim skupieni nie przyjechali do Polski za zyskiem, ale z powołania. Dawali nam solidarność, której tak bardzo się dopominaliśmy. [3]
Wybrała i podała do druku Agnieszka Kudełka. Współpraca: Małgorzata Kudosz
Źródła wykorzystane w tekście:
1. Archiwum Fundacji Kopernikańskiej w Polsce.
2. „Gazeta Wyborcza” z 26 sierpnia 1994.
3. Kolekcja Amerykańskiego Korpusu Pokoju w Polsce w zbiorach Ośrodka KARTA.
4. Bartłomiej Kuraś, Amerykanin wrócił do hal, „Gazeta Wyborcza” z 29 lutego 2012.
5. Beata Pawlak, Amerykanka w Łosicach, „Gazeta Wyborcza” z 26 listopada 1992.
6. Wojciech Romański, Duch przedsiębiorczości na Ochocie, „Gazeta Stołeczna”, dodatek do „Gazety Wyborczej” z 28 września 1992.
7. Jolanta Zarembina, Lekcja polskiego, „Rzeczpospolita” z 29 stycznia 1998.