Jerzy Jarocki jak wielu jego wielkich teatralnych poprzedników: Molier, Stefan Jaracz, Tadeusz Łomnicki umarł niemalże na scenie. Był właśnie przed rozpoczęciem prób do autorskiego spektaklu Węzłowisko, stworzył już do niego scenariusz. Pomimo więc zaawansowanego wieku i postępującej choroby wzroku (podobno od paru miesięcy „widział” już niemalże tylko oczami swoich asystentów i przyjaciół), śmierć spotkała go w samym środku pracy. Pewnie nawet nie zauważył jej przyjścia zbyt zaaferowany pracą, która całkowicie zawsze go pochłaniała.
Dla Jarockiego bowiem teatr był czymś więcej niż pracą, stanowił sposób życia. Choć w młodości nie myślał, że może stanowić dla niego drogę również zawodowej kariery. Wydawało mu się, że nikt nie traktuje teatru poważnie. Uważał go za formę przyjemnej, rozwijającej, ale tylko zabawy. Zapytany po latach przez Andrzeja Wanata o pierwsze myśli związane z teatrem, jako formą życiowej drogi odpowiedział sceptycznie, z charakterystycznym dla siebie humorem: „do teatru nie przywiązywałem wagi, traktowałem go jako rzecz marginalną. To poloniści wciągnęli mnie do teatru. Na ich życzenie i prośby recytowałem wiersze przede wszystkim dlatego, żeby nauczyciele patrzyli na mnie przez palce, abym mógł czegoś nie przeczytać, nie przygotować”.
W szkole chciał zostać oficerem marynarki handlowej, choć już wtedy prowadził przylicealny teatr w Jeleniej Górze. Pierwsze doświadczenie reżyserowania również było związane z formą dziecięcych zabaw i wygłupów. W wieku 12 lat na podwórzu domu, w którym rodzina Jarockich podczas okupacji mieszkała, ktoś wskutek wojennej zawieruchy zostawił drewniany, kołowy wóz. Był to pierwszy teatr Jerzego Jarockiego: „No i zorganizowałem teatr lalkowy, bardzo piękny. Sam pisałem teksty. Czasami była to ilustracja jakichś piosenek ludowych, np. Pod zielonym jaworem. Teksty własne, ale były też improwizowane. W teatrze było dwóch, trzech chłopaków i dwie dziewczyny. Wszystko trwało parę miesięcy. Codziennie przybywało publiczności. Wstęp był płatny, bilet kosztował 50 groszy. Przychodziła dzieciarnia od trzech do czternastu – piętnastu lat. A ja miałem wtedy dwanaście. Zrobiłem się wtedy dyrektorem teatru. Naczelnym”[1]. Teatr tak naprawdę więc nieświadomie miał we krwi i bardzo szybko od luźnych zabaw recytatorskich oraz przygód szkolnych zaczął go coraz bardziej i już całkowicie „na poważnie” pochłaniać, anektując kolejne sfery jego życia.
On sam wprowadził później teatr polski na artystyczne wyżyny, dzięki niemu wszedł on na poważniejszy poziom. Teatr w jego wykonaniu przestał być jedynie rozrywką, a stał się miejscem ważnych dyskusji, nośnikiem wymiany myśli i idei dotyczących nie tylko spraw aktualnych i społecznych, ale dotykających również kwestii bardziej uniwersalnych: pozycji człowieka w świecie, jego filozoficznej kondycji, istoty naszego człowieczeństwa. Wprowadził do teatru rozważania na poziomie ontologicznym i egzystencjalnym. Dla niego aktor zawsze mierzył się nie tylko z samym sobą, ale z całą ludzką kondycją, walczył ze światem, który piętrzył przed człowiekiem nieustanne trudności. Walka ta była jednak wyzwalająca, to tylko dzięki niej można się było w tym świecie jakoś zakorzenić.
Dobrze tego rodzaju kondycję teatru ilustruje trwające praktycznie całe życie zmaganie się reżysera ze Ślubem Gombrowicza. Jarocki zaczynał od wystawienia tego dramatu bardzo aktualnie, najważniejsze było dla niego tropienie i tworzenie odwołań do aktualnej rzeczywistości, pokazanie różnych form uwikłania jednostki we władzę, poddawanie się rozmaitym konwenansom, walkę przeciwko bezwzględnemu oportunizmowi. Potem widział w tym dramacie obraz świata po katastrofie, wyniszczonego wskutek różnych, przetaczających się przez XX wiek wojen, aktów terroru i zbrojnych walk. Przyglądał się jak eskalacja przemocy pustoszy ludzkie wnętrze, wypłukuje z człowieka wszelki humanizm (pod tym względem najbardziej wstrząsający, również ze względu na miejsce wystawienia, był Ślub wystawiony w byłej Jugosławii). Kolejne wystawienia tego dramatu były coraz bardziej oszczędne, ascetyczne, uboższe w kontekst. Zostawiały Henryka sam na sam ze sobą, przyglądały się coraz bliżej jego wnętrzu, stopniowo ograniczając aspekt zewnętrzny. Ostatnia, chyba najbardziej znana wersja Ślubu ze Starego Teatru z Dorotą Segdą i Jerzym Radziwiłowiczem, miejscem akcji uczyniła ogromną, pustą teatralną scenę przedzieloną kilkoma kurtynami. Był to jednocześnie teatr, jak i metafora wyobrażająca całość ludzkiej kondycji. Stopniowe przebijanie się przez kolejne zasłony, odrzucanie iluzji, trud przybliżający do poznania coraz bardziej prawdziwego, bezpośredniego. Zdzieranie kolejnych zasłon przesłaniających widzenie mogło też symbolizować wgłębianie się bohatera w kolejne kręgi ludzkiej natury. A jednocześnie istniała w tym spektaklu refleksja nad tym wszystkim, co metafora teatru w sobie niesie, skupiając jak w soczewce większość problemów z jakimi człowiek się zmaga: sztuka-rzeczywistość, prawda-udawanie, iluzja-realność, w końcu zabawa-powaga. Czy nasze życie jest wyrazem wolnej woli, czy realizowaniem kolejnych etapów wcześniej napisanego scenariusza? Wszystko to sprawiło, że powstał chyba jeden z najlepszych traktatów o naturze ludzkiej w dziejach teatru, a może i sztuki w ogóle.
Był również reżyserem, który tchnął na nowo sceniczne życie w dramaty Witkiewicza, Gombrowicza, Mrożka, Różewicza, z Rosji zaś, w której studiował, przyniósł fascynację Czechowem czy dramatami Majakowskiego. Jak sam mówi, nie miał teatralnych mistrzów, autorytetami byli dla niego zawsze pisarze, wielka literatura – to jej starał się zawsze być na scenie wierny, co nie znaczy, że był do niej niewolniczo przywiązany. Zapytany kiedyś czy to on sam dopisywał autorom coś o czym oni nie pomyśleli odpowiedział, „że żadne siły nie pomogłyby tego odtworzyć, czyli gdzieś ten zapis musi być, jeżeli jest on do odczytania przez innych, być może autor po prostu nie nadał tej myśli wystarczającej jasności, wyrazistości (…) aktorzy, reżyser potrafią nadać temu zapisowi niezbędną, sceniczną siłę oddziaływania. Jeżeli tego nie potrafią, to po co ten teatr”.
Wiele w tekstach i wystawianych dramatach zmieniał. Dziś moglibyśmy powiedzieć, że był również prekursorem recyclingu w pracy nad tekstem: mieszał ze sobą różne dramaty, dzieła tego samego lub innych autorów, w adaptacje wplatał wątki autobiograficzne, czasem żonglował różnymi stylami czy literackimi epokami. Osią interpretacji Matki uczynił powieść Nienasycenie, w spektaklu Historia PRL wg Mrożka zebrał w jednym dziele różne motywy i pytania pojawiające się w różnych rejonach jego twórczości, głównie dotyczące uwikłania jednostki w groteskowe i absurdalne sidła poprzedniego systemu. Lubił podkreślać wpływ życia pisarza na jego twórczość, szukał w dziełach motywów biograficznych i przez nie bardzo często te dzieła czytał. Podkreślał nieustanne przenikanie się i nierozróżnialność granicy między życiem, a literaturą.
- Wybory i przypadki. Z Jerzym Jarockim rozmawia Andrzej Wanat, „Teatr” 1992 nr 2.↵