Do sceptycyzmu względem domniemanego nadejścia nowej formacji skłania jednak inna jeszcze obserwacja. Pośród urodzaju filmów o niekwestionowanej warsztatowej biegłości trudno było wskazać sporo zdecydowanie wykraczających poza poziom całego konkursu i zapadających w pamięć dzięki cechom innym niż formalna sprawność. Innymi słowy brakowało nieco niepowtarzalnego „charakteru pisma”, zdecydowanie różnego od pozostałych indywidualności. Niesprawiedliwie byłoby czynić z tego zarzut z uwagi na wspomnianą już ćwiczeniową funkcję etiud, niemniej pośród popisów opanowania kolejnych zawodowych sprawności zdecydowanie najsłabiej wypadały te najmniej techniczne, takie jak scenariusz i niekonwencjonalne spojrzenie na rzeczywistość. Niektórzy próbowali ratować się ekranizacją (Hłasko, Bursa, Iredyński, Keret), w dwóch co najmniej przypadkach osiągając interesujące rezultaty (Zabicie ciotki Głowackiego, Psubrat Zbąskiej).
Filmy konkursu Młodego Kina rodziły wrażenie, analogiczne do wielu filmów tegorocznego konkursu głównego, że oto w polskim kinie wszystkie narzędzia są już na miejscu i pozostają do dyspozycji scenarzystów i reżyserów. Kiedy jednak wszelkie filmowe zabawki czekają, jedyne czego czasem brakuje, to pomysłu, jak je wykorzystać. , Niejednokrotnie pojawiało się za to poczucie całkiem udanego naśladowania światowych reżyserów; dotyczy to zresztą także najlepszych filmów konkursu młodych – wskazać tu można Żar Kruhlika (w stylu Haneke) czy Jak głęboki jest ocean? Syczyńskiego (Jeunet i Caro, Kusturica).
Na takim tle tym bardziej wyróżniało się kilku autorów, którzy w największym stopniu odcisnęli indywidualne piętno na swych krótkometrażowych próbach i zdołali stworzyć obrazy najbardziej zapadające w pamięć. Prym wiedzie tu Julia Kolberger i jej znakomity Mazurek. W Gdyni miałem okazję oglądać go po raz kolejny, stwierdzając, iż przy następnych projekcjach ta „30-tka” z Munka nie traci nic ze swoich walorów. Historia nieudanego wielkanocnego śniadania, na które przyjeżdża studiująca w Anglii córka ze swoim brytyjskim narzeczonym, imponuje świetnym scenariuszem, ostrymi jak brzytwa dialogami, koncertowym aktorstwem dyscypliną opowiadania, świetnym rysunkiem postaci i umiejętnością fabularnego skrótu i syntezy. Mazurek to istna „rzeź”, niczym z przedostatniego filmu Polańskiego, dla odmiany zamiast w nowojorskim apartamencie, umieszczona na polskiej wsi, w świątecznej atmosferze Wielkanocy. Pozostaje tylko czekać na pełnometrażowy debiut Kolberger z nadzieją, że nastąpi jak najszybciej. Mazurkowi nie ustępuje Magma Pawła Maślony – oryginalnie pomyślana historia przeżywającego kryzys wieku średniego sprzedawcy w sklepie meblarskim. Maślona finezyjnie inscenizuje swą historię, świetnie posługuje się elipsą, potrafi zwodzić i zaskakiwać widza. Niepostrzeżenie pogrąża opowieść w oparach absurdu o Coenowskiej proweniencji i świadomie rezygnuje z mocnej puenty na rzecz sennego rozpłynięcia się fabuły w nierzeczywistości.
Prócz Maślony i Kolberger, jak najsłuszniej wyróżnionych przez jury konkursu Młodego Kina odpowiednio: nagrodą dla najlepszego filmu i nagrodą specjalną, uwagę przykuwały też Ojcze masz Kacpra Lisowskiego i Psubrat Marii Zbąskiej. W obu filmach autorom udało się uzyskać czysty, liryczny ton. Lisowski opowiada historię Marcela, podstarzałego punkowca, któremu los niespodziewanie przynosi brzemię opieki nad dzieckiem dawnej przyjaciółki, z którą spędził przygodną noc. Ojcze masz to bardzo udany obraz, w przypadku którego trudno rozstrzygnąć, w jak wielkim stopniu końcowy efekt wynika z pracy młodego reżysera, a w jakim z brawurowej roli Arkadiusza Jakubika, wcielającego się w Marcela. Maria Zbąska, swobodnie przenosząca na ekran motywy opowiadania Etgara Kereta, w równie skuteczny sposób korzysta z kolei z aktorskich talentów Andrzeja Chyry oraz, podobnie szczęśliwie jak w przypadku Lisowskiego, obsadza młodego, nieprofesjonalnego aktora. Brat głównego bohatera jej filmu romansuje z dziewczyną osiedlowego gangstera, a niebezpieczeństwa towarzyszące tego rodzaju związkom znajdują swoją kulminację w czasie Bożego Narodzenia. Reżyserka prezentuje sporo świetnych scen (rewelacyjna sekwencja zakupu choinki w asyście mało zainteresowanego tym obowiązkiem pijanego męża i ojca), opiera jednak swoją opowieść na narracji z offu i sięga niekiedy po teledyskowe przerywniki. Chwyty te sprawdzają się w krótkometrażowej opowieści; jeśli Zbąska będzie potrafiła poradzić sobie bez nich w nieco gorzej znoszącej tego typu rozwiązania pełnometrażowej fabule, to doczekać się możemy niebawem ciekawego debiutu.
Interesujące filmy zaprezentowali też Mateusz Głowacki i Filip Syczyński. Ten pierwszy, w opartej na motywach powieści Andrzeja Bursy etiudzie Zabicie ciotki, przenosi na ekran groteskowy i fantasmagoryczny ton oryginału. Zręcznie posługuje się niekonwencjonalnymi chwytami, na przykład wykorzystaniem przestrzeni pozakadrowej (co być może jest z kolei hołdem dla polskiego teoretyka rozwijającego tę koncepcję, a jednocześnie wcześniejszego adaptatora Bursy – Grzegorza Królikiewicza). Głowacki miesza przy tym ujęcia subiektywne z obiektywnymi z takim zapałem, iż w końcowych partiach tworzą jednorodną przestrzeń o niepewnym statusie ontologicznym. Z kolei Filip Syczyński pozostaje twórcą najbardziej zastanawiającym; wypada postawić największy znak zapytania wobec dalszego rozwoju jego talentu. Syczyński konsekwentnie sięga do rejestrów kina kreacyjnego, umownego, podporządkowanego prawom wyobraźni. Dość powiedzieć, że fabuła etiudy Jak głęboki jest ocean? w sporej części rozgrywa się w brzuchu wieloryba, w którym budzi się główny bohater, spotykając tam między innymi zmarłą żonę oraz ojca. Autor nie boi się przy tym sięgać po rozwiązania takie jak wykorzystanie folii imitującej ocean, niczym w dawnych produkcjach Se-ma-fora traktujących o przygodach misia Coralgola. Przypuszczam, że lektura scenariusza jego filmu pozostawiałaby czytającemu wrażenie, iż tego rodzaju przedsięwzięcia nie uda się zrealizować w ramach studenckiej etiudy. Tymczasem Syczyńskiemu się udaje, a scenograficzna inwencja i subtelny poetycki czar całości nie pozwalają szybko o tym obrazie zapomnieć. To kino z ducha dokonań autorów Delicatessen i Miasta zaginionych dzieci, realizowane z werwą reżysera Undergroundu oraz brawurą wczesnych filmów Szulkina. Takiego kina już od lat w Polsce się nie kręci, pozostaje więc tylko nadzieja, iż talent Syczyńskiego jakimś sposobem nie zostanie zaprzepaszczony w innym niż dwudziestowieczny kształcie kinematografii.
Przechodzenie najlepszych autorów etiud – tych młodych, obiecujących i świetnie się zapowiadających – do „dorosłej” kinematografii jest zjawiskiem intrygującym, jeśli spojrzeć na nie w przekroju wielu lat. Wyjadacze z działu produkcji etiud łódzkiej szkoły od lat obstawiają, którzy z obserwowanych przez nich nieopierzonych żółtodziobów będą kiedyś znaczącymi osobowościami polskiej kinematografii, a którzy z rozmaitych, najczęściej charakterologicznych powodów nie mają na to szans. Jak twierdzą, przyszłe drogi kariery nierzadko ich zaskakują, niespodziewany rozwój przeciętnych studentów jest równie częsty jak znikanie niegdysiejszych gwiazd. Spośród autorów trzech największych studenckich sukcesów polskiego kina po 1989: Iwony Siekierzyńskiej (nominacja do studenckiego Oscara w 1996 roku), Adama Guzińskiego (zwycięstwo w studenckim konkursie w Cannes w 1998 roku) oraz Sławomira Fabickiego (nominacja do studenckiego Oscara w 2001 roku) dotychczas w profesjonalnej kinematografii mocniej zaznaczył swoją obecność tylko ten ostatni. Skala talentu kilku opisywanych wyżej twórców, na czele z Kolberger i Maśloną, jest jednak tak wielka, iż wypada żałować, że nie można obstawić u bukmachera, że jeszcze o nich usłyszymy. Byłaby to całkiem bezpieczna inwestycja.