Początek roku przyniósł dwie znakomite wystawy we Wrocławiu, jedna po drugiej, i obie rzeźbiarskie! O pokazie Olafa Brzeskiego w BWA „Awangarda” pisałem w poprzednim numerze, pora na Polietylen. W ciemności Pawła Althamera w Muzeum Współczesnym Wrocław. Zanim jednak przejdę do omówienia tego wydarzenia, muszę napisać kilka zdań o jego genezie.
Na przełomie lat 2011/2012 w galerii Deutsche Guggenheim w Berlinie Paweł Althamer zrealizował autorski projekt zatytułowany Almech. Tytuł zapożyczył od nazwy firmy założonej w latach osiemdziesiątych przez ojca, produkującej w niewielkiej manufakturze pod Warszawą polietylenowe kształtki hydrauliczne, elektryczne, etc. Sam artysta bywał w niej częstym gościem, ponieważ wykorzystywał zakładowe pomieszczenia jako swoją pracownię. Na pomysł, by wykorzystać funkcjonujące tam urządzenia i technologię, wpadł przed paroma laty, w związku z wystawą, na przygotowanie się do której miał bardzo mało czasu. W ciągu zaledwie dwóch tygodni udało mu się w pojedynkę wykonać dziewięć polietylenowych rzeźb, w których sportretował pracowników Almechu, co w rezultacie stało się niejako prologiem projektu berlińskiego, przeprowadzonego już jednak z rozmachem godnym szyldu sławnej na całym świecie fundacji.
W Deutsche Guggenheim wydzielono dwa przeszklone boksy. W jednym zainstalowano maszyny przywiezione z Almechu i zgromadzono materiały służące do produkcji masy plastycznej oraz metalowych stelaży, w drugim urządzono coś w rodzaju gabinetu, gdzie artysta i jego asystenci wykonywali silikonowe odlewy twarzy ludzi uczestniczących w eksperymencie. Część z nich rekrutowała się z grona pracowników galerii i Deutsche Banku (który jest w Berlinie partnerem Guggenheima), część z grona przyjaciół artysty, prawie połowę stanowili przypadkowi miłośnicy sztuki zwabieni do galerii sporym rozgłosem, jaki nadano temu przedsięwzięciu. Ich rola nie sprowadzała się wyłącznie do roli „dawcy” fizycznego oblicza, mogli także zaproponować swoją wizję postaci, w jakiej chcieliby być uwiecznieni, atrybutów, które miałyby im towarzyszyć czy pozę. Niektórzy woleli zdać się w tej mierze na autora projektu. Bywało też, że uczestniczyli również w formowaniu ostatecznego kształtu dzieła, które sygnowane było ich imieniem.
Trzon rzeźby tworzył metalowy stelaż, który następnie spowijano plastikowymi „taśmami”, co można by porównać od biedy do bandażowania ciała, tyle że plastyczność materiału umożliwiała sugestywne kształtowanie zeń różnych form ubrania, drobnych akcesoriów, czasem elementów wysuniętych dość daleko poza stelażowy korpus i sugerujących np. ruch postaci. Ukończone figury eksponowano na wolnej powierzchni galerii.
Projekt Almech ma oczywiście wiele aspektów i daje szerokie pole do interpretacji. Dominuje w nich jednak, jak sądzę, performatywny charakter tego konceptu, czyli fakt, że jest on społecznym konstruktem, tworzonym w bieżących interakcjach uczestników. Wrocławska wystawa jest już czymś zupełnie innym, czas więc pożegnać się z Almechem i przyjrzeć się Polietylenowi. W ciemności.
W Muzeum Współczesnym znalazło się trzydzieści osiem prac ze stu kilkudziesięciu wykonanych w Berlinie. Nie ma tu już zgiełku krzątających się i dyskutujących ludzi ani pracujących maszyn, znikła atmosfera performansu, duch współuczestniczenia w procesie twórczym ulotnił się. Pozostało wewnętrzne przeżycie widza i jego refleksja w obliczu tradycyjnego dzieła sztuki (po prostu rzeźby) w muzealnej aurze. Bo chociaż dzieło Althamera, a także to konkretne wnętrze, odbiegają nieco od powszechnym wyobrażeń na temat dzieła i muzeum, mieszczą się w dzisiejszych standardach. Tę odmienność od statusu, jaki posiadała berlińska premiera, akcentuje zresztą tytuł, a szczególnie jego drugi człon: W ciemności. Zanurzmy się w niej na chwilę, zapominając to, co już wiemy o Almechu.
Ekspozycja wcale nie jest ciemna, co najwyżej przyciemniona na trakcie, którym przemieszczają się zwiedzający. Rzeźby są dobrze oświetlone, niektóre wręcz rozpływają się w jasności, bo ich własna, mocna i połyskliwa biel odbija promienie lamp, a brakuje kontrastu w otoczeniu. Prace są ustawione czasem w grupach, po dwie, trzy lub nawet cztery, a czasem samodzielnie. Ich monochromatyczność i sposób opracowania (wstęgi-bandaże określające masyw ciała) przy pierwszym, pobieżnym oglądzie sprawiają, że wydają się one mało zróżnicowane, raczej postrzegamy to, co wpisuje je w krąg jakiejś wspólnoty (nie od rzeczy byłoby słowo „zakon”). Dopiero bliższe i dokładniejsze spojrzenie inwentaryzuje szereg cech jednostkowych, atrybutów/rekwizytów, indywidualne rysy twarzy, gesty, „dialogi”, jakie toczą się między nimi czy, przeciwnie, wymowne odsunięcie się od innych, pogrążenie we własnych myślach. Postrzegamy też, że postacie powołane do życia przez Althamera grają jakieś role, wcielają się przy pomocy kostiumu i pozy w bohaterów mitów, wierzeń, pop kulturowych herosów itp., tworząc specyficzną społeczność o zróżnicowanym zakorzenieniu w kulturze, czasie, miejscu. Niemal barwną, bo może nam się zdawać na tym etapie ich obserwowania, że prawie widzimy kolor: czerń guzików na białym kaftanie Pierrota, kratkę na tilcie szkockiego dudziarza, zieleń na łodygach roślin trzymanych w ręku. Dostrzegamy też tabliczki na ścianach w ich pobliżu, a na nich imiona. Coraz uważniej obserwujemy ich twarze.
Możemy robić to całkiem bezczelnie, bo nie patrzą na nas. Nawet jeśli się uśmiechają – śpią. Czy śnią siebie takimi, jakich ich widzimy? A może wszyscy nie żyją? Metoda powielenia wizerunków ich twarzy jest co najmniej dwuznaczna. Tak robi się maski pośmiertne. Czy w momencie, kiedy się decydowali na tę przygodę, pomyśleli o tym? Może było po prostu fun, może przeważało pragnienie, by stać się cząstką dzieła, sztuki, zyskać rozgłos? Nieśmiertelność? Nie wiem. Znów powróciłem do pytania, jakiego właściwie rodzaju wspólnotę tworzy ten zespół prac.
Niektóre z nich przywołały mi na pamięć barokowe figury ołtarzowe – świętych, aniołów, donatorów (pomyślałem nawet, że tego rodzaju kompozycja ołtarza mogłaby się Althamerowi wspaniale udać, udowadniając, że sztuka współczesna potrafi coś wnieść nowego w sferę sacrum, tylko gdzie znaleźć proboszcza gotowego do poniesienia ryzyka); pomyślałem też o galeriach rzeźbiarskich zdobiących frontony gotyckich katedr; przypomniałem sobie wrażenia z oglądania Armii Terakotowej z Xi’an; w końcu – choć może ta intuicja pojawiła się wcześniej – przyszło skojarzenie z danse macabre, tańcem śmierci, a nawet z osławionymi wystawami Guenthera von Hagensa, popularyzującymi jego metodę plastynacji zwłok.
Czy w którymś z tych zwierciadeł powinna odbić się tytułowa „ciemność” wystawy Pawła Althamera? A może we wszystkich? Bo siłą tej polietylenowej wspólnoty jest właśnie niesamowita rozpiętość odniesień i znaczeń, które ze sobą niosą. Odniesień tak czy owak pojawiających się nie tylko w głowie człowieka wykształconego, sięgających głębiej w tożsamość mieszkańca XXI wieku. Wiem, że kwestie, o jakich teraz myślę, status tych wszystkich zjawisk, ich konteksty i znaczenia są różne. Z pewnością niejednoznaczne, ale jest dla mnie rzeczą zdumiewającą, że współczesność znajduje wciąż artystów, którzy potrafią zaufać odwiecznej potędze wizerunków i wykorzystać ją, by dotrzeć w danej im epoce i danymi im środkami do esencji ludzkiego życia, jak to drzewiej robiono, odkryć ją na nowo jako tajemnicę rozpiętą między wiedzą i niewiedzą, złem i dobrem, celowością i przypadkiem, zabawą i tragedią, czyli w sumie, jak zwykliśmy banalnie to określać, między życiem i śmiercią.
***
Przeczytaj o wystawie Pawła Althamera w serwisie Wydarzenia O.pl: http://wydarzenia.o.pl/2013/02/pawel-althamer-polietylen-w-ciemnosci-mww-wroclaw/