Frank jest postacią zarówno z naszej rzeczywistości – politykiem takim, jakimi wielu ludzi sobie ich wyobraża (choć z pewnością inteligentniejszym, bardziej błyskotliwym, z nieporównanie większą klasą i kulturą osobistą) – jak i z kręgu kulturowych mitów i archetypów. Przeprowadza nas przez brudny i niemoralny świat wielkiej polityki, który składa się przede wszystkim – jeśli nie wyłącznie – z zakulisowych gier, chorych ambicji, układów, intryg i podejrzanych kontaktów, przetykanych fasadowymi przemówieniami i pozbawionymi znaczenia deklaracjami. Świat przedstawiony przypomina więc o nagłówkach codziennych gazet, zarówno tabloidów, jak i opiniotwórczych dzienników.
Jednocześnie jednak Frank jest bohaterem, który zszedł na ekran wprost z kart Szekspirowskiego uniwersum – jest jak Jago i Klaudiusz w jednej osobie, otaczający się Poloniuszami, wykorzystujący niezliczonych Rosencrantzów i Guildensternów po to, by samego siebie wynieść na wyżyny, a przy okazji pogrążyć kilku innych – ale raczej podatnych na manipulację i niepozbawionych skaz Otellów niż kryształowych jak łza Hamletów.
U jego boku – co nie tylko łatwo przewidzieć, ale i dostrzec już w pierwszych scenach – stoi perfekcyjna, chłodna, skryta i wymagająca lady Makbet w doskonałym wykonaniu Robin Wright. W przeciwieństwie do swego pierwowzoru oraz milionów odpowiedników, Claire Underwood ma jednak też własne ambicje, które jest skłonna realizować zarówno poprzez wstawiennictwo męża, jak i samodzielnie.
House of Cards w szekspirowskich skojarzeniach idzie jeszcze dalej, łącząc na ekranie jedną z najsłynniejszych konwencji i tradycji teatralnych z właściwym współczesnej, nowoczesnej telewizji przełamywaniem tzw. czwartej ściany. Już w pierwszej scenie filmu Underwood nie tylko spogląda wprost w kamerę, ale i zwraca się bezpośrednio do nas – jak określają to didaskalia Szekspirowskich sztuk – „na stronie” komentując akcję, wyjaśniając swe motywacje, przeprowadzając nas (ale i wciągając) w bagno swojego świata, milcząco zakładając nasze poparcie, a może i podziw (z pewnością zazdrość) dla własnej skuteczności.
Menażeria potworów
W House of Cards trudno polubić któregoś z bohaterów. Nie tylko są – delikatnie mówiąc – niesympatyczni, ale wręcz nieludzcy w swych ambicjach, bezwzględności, perfekcyjnej umiejętności lawirowania, pociągania za wszystkie sznurki, zdolności przewidywania kilkunastu ruchów do przodu na waszyngtońskiej szachownicy. Jeśli wykazują słabość, natychmiast stają się żałośni, godni nie tyle empatii i pomocy, ile politowania, czasem pomieszanego z odrazą zapośredniczoną – arbitralnie, co wynika z określonego trybu narracji – przez spojrzenie Franka. W tym świecie można być albo na szczycie, albo na dnie – jedynym dopuszczalnym stanem pośrednim jest szara strefa mroku, w której kryją się przyboczni, manipulowani bądź lojalni, figury na szachownicy trzymane w odwodzie, póki są skuteczne. Los pionków może nie jest wart wspomnienia, ale nie ma ani pionków, ani figur, które umknęłyby uwadze Franka – człowieka, którym z pewnością wielu chciałoby być, ale wszyscy lękaliby się go spotkać na swej drodze.
Postacią do pewnego stopnia równoważną jest młoda i chorobliwie ambitna dziennikarka Zoe (Kate Mara, młodsza siostra Rooney), która wprawdzie nie ma jeszcze swobody Franka w poruszaniu się po waszyngtońskich korytarzach i gabinetach, ale dysponuje odwagą, by najpierw stać się jego partnerką w zakulisowej grze – w której wygrywa jednak nie tylko kolejne stopnie kariery, ale i własne upokorzenie – a potem rzucić mu rękawicę. Ewolucja tej postaci będzie zapewne jednym z najciekawszych wątków drugiego sezonu House of Cards, który powstanie na pewno, choć jeszcze nie wiadomo kiedy. I nawet jeśli prawdą są branżowe pogłoski, że David Fincher, ze względu na inne zobowiązania i plany zawodowe, nie będzie brał udziału w kontynuacji, to wskaźniki oglądalności Netflixu nie powinny drgnąć – (demokratyczna) machina została już przecież puszczona w ruch.