Centrum i peryferia
Dla Białoszewskiego nie ma urbanistycznego centrum Warszawy. On jest jej centrum i to zawsze przez niego się ona staje, jak teatr wystawiany specjalnie dla niego:
każdy stopień
śpiewał kolędę
o moim narodzeniu.
Cztery piętra
to moje ewangelie
ułożone – jedna na drugiej –
w ogromnej drewnianej
półce
szafy przedziwnej
szafy zarannej
szafy najpiękniejszej,
w której dokoła mnie
mieszkało tylu ludzi.
To opis wejścia do mieszkania Mirona na Poznańskiej. Poza tym centrum odbywają się spektakle najróżniejsze, ale zawsze prowincjonalne, bo nie jego, nie Mironowe. Wydarzenia polityczne, społeczne, przewroty, rewolucje – wszystko to Miron znal ze słyszenia, ale nie bardzo go one zajmowały, bo nie on je reżyserował. Tadeusz Sobolewski, jeden z „apostołów Białoszewskiego” wspomina taką sytuację: „W dniu rozpoczęcia głodówki ludzi KOR w kościele św. Marcina na Piwnej w Warszawie Miron miał mieć spotkanie autorskie na uniwersytecie. Spotkanie odwołano. […] Miron w rozpiętym palcie stał pod bramą uniwersytetu i łapał znajomych, którzy którzy wybrali się na jego wieczór, żeby ich zaciągnąć do siebie do domu. Konkurencją był kościół na Piwnej, obstawiony przez esbeków, gdzie odbywała się msza za zamordowanego studenta Staszka Pyjasa. Do Mirona, który nie czytał gazet, nie słuchał radia, informacje docierały wyłącznie przez znajomych” (T. Sobolewski, Człowiek Miron, Znak 2012).
Wyjątkiem był czas, w którym Warszawa umierała. Powstanie. Wtedy dał się ponieść spektaklowi, podziwiał jego monumentalność, rozmach, ale też kręcił nosem nad tandetą dekoracji:
„Freta, Koźla, Franciszkany. Rozłupane kamienice. Nadbudówki. Po ileś pięter. Rozłupane w piony. W ukosy. Puste. W wióry. W wisiory. Z wapna trzcin, desek, cegieł. Strasznie dużo tego. Z tego była cała Warszawa. Prawie. Te pięciopiętrowe też: trzcina, wapno, cegła, dachy. Czyli drzazgi. Rozsypki. Suche to. Trzeszczało. Jak trafiało w to, to tryskało. Dom po domu. Wisiały z dziur po balkonach albo z niczego już po nich – gzymsy podstawkowe – konsole z blachy. Huśtały się. Brzęczały. Tłukły. Cienkie, puste w środku, te co się myślało, że to gzyms – mur-marmur. W ogóle – Warszawa zdradzała się ze wszystkich swoich sekretów. Już się zdradziła – nie ma co ukrywać. Już się sypnęła. Wkopała. I te sto lat wkopała. I te dwieście. I te trzysta. I te więcej. Wszystko się wydało” (Pamiętnik z powstania warszawskiego).
Ale także i ten, tak spektakularny zryw, zdarzenie o znaczeniu politycznym, historycznym i społecznym, stał się dla Mirona głównie pożywką dla jego własnej historii, do opisu jego własnych codziennych krzątań i zabiegów. Do jego własnej opowieści o własnym powstania przeżywaniu. Siebie umieścił w centrum akcji, a wszystko inne było jedynie peryferyjnym, zewnętrznym światem, traktowanym prawie z politowaniem, przymrożeniem oka i ironią: „Ojciec Romy Oliwowej wtedy pod Siedlcami wszedł na drzewo, zszedł i powiedział: – Oho, Warszawa się pali”. To było jego osobiste przeżycie, niemalże intymne: „A jak bym uciekł, powtarzam, to bym znów żałował, że nie przeżyłem tego, co miałem przeżyć. Dlatego mi tak szkoda tych umarłych zbombardowanych. Że minęła ich ta frajda przeżycia. Inna rzecz, że to na tym właśnie polega. Że można nie przeżyć”.
Miron Białoszewski, wbrew ugruntowanej opinii nie był samotnikiem. Prowadził bardzo ożywione życie towarzyskie (i erotyczne), w czasach mieszkania na Poznańskiej utrzymywał wręcz coś na kształt własnego dworu, gromadził wokół siebie grupę wiernych słuchaczy, nadzorowaną przez Leszka Solińskiego. To właśnie członkowie jego świty przynosili do jego świata żywy język (język Warszawy co warto zaznaczyć, bo język Mirona to język poetycki, ale przecież opartym na żywiole warszawskiej ulicy), który był nieustającą inspiracją dla Białoszewskiego. Lingwistyczne wygibasy były częścią towarzyskiej zabawy i „salonowych” popisów, które Miron bez skrupułów wykorzystywał w swojej twórczości, w swoich Donosach rzeczywistości na przykład, ale też w wielu wierszach (słynny wiersz Podłogo błogosław to właśnie poetycki zapis jednego z takich towarzyskich spotkań Mirona).
Białoszewski Warszawę przyswoił do granic fizjologicznej przyswajalności. Nosił ją zawsze ze sobą w swoich skojarzeniach. Wszędzie tam gdzie czuł się obco i nie u siebie, wynajdywał elementy znajome, bliskie, czyli warszawskie. W Obmapowywaniu Europy wspomina swoje pierwsze myśli, kiedy zobaczył Istambuł: „Z okienka widać bloki. Takie jak moje na Lizbońskiej. Mieszkalne bloki, jeden, drugi, trzeci. Wysokie. Do brzegu z półtora kilometra. Myślę sobie, skąd te bloki. Sytuacja prawie taka jak na Saskiej Kępie. Tylko, że bloki widziane są przez okienko z czegoś co płynie. I ja jestem w tym okienku. A na Saskiej Kępie odwrotnie, ja stoję w okienku i wyglądam z czegoś co stoi, na to co tak jakby przepływało. Ale chwilami to znowu się to odwrócenie odwraca. To, co w dole, stoi, a ja z blokiem i z okienkiem tak jakby płynę”. I już jest u siebie.
Warszawa Białoszewska to baba z sąsiedztwa, sąsiadka z którą Miron spotyka się na plotki. Tratata tratata trajkoczą o tym, że drogo, że prąd wyłączyli, że sąsiad z dołu sąsiadce z naprzeciwka… Miron tych ploteczek słucha, notuje na gorąco, bo to jego żywioł, jego życie, jego świat. Plecie z nich Szumy, zlepy, ciągi. A Warszawa Białoszewska Mironowi odwdzięcza się za słuchanie pikantnymi szczególikami, w sekrecie zwierza mu się ze wszystkiego. I nie ma pretensji, że Miron podaje to wszystko dalej. Takie jest święte prawo sąsiedzkiej plotki.
***
Wystawa: Warszawa Białoszewska
Organizator: Muzeum Literatury, Warszawa
Autorzy wystawy:
Scenariusz: Małgorzata Wichowska
Komisarz: Elżbieta Szymańska
Aranżacja plastyczna i opracowanie graficzne wystawy: Anna Rzeźnik, Kasper Skirgajłło-Krajewski
Wystawie towarzyszy katalog-album opracowany przez Justynę Czerniakowską
1 comment
Ejże! Saska Kępa jest na PRAWYM brzegu Wisły!
Comments are closed.