Biennale Malarstwa „Bielska Jesień” w Bielsku-Białej, do spółki z wrocławskim Konkursem Gepperta, to najjaśniejsze punkty w kalendarzu wydarzeń artystycznych związanych z młodym polskim malarstwem. Co więcej, uznawane są, do pewnego stopnia, za wyznaczniki aktualnej sytuacji w tej dziedzinie sztuki. Zwłaszcza „Bielska Jesień” konsekwentnie rozszerza swoją dość już otwartą formułę. Jak wiadomo w konkursie tym nie narzuca się tematu, problemu, ani też techniki wykonania, nie istnieją również ograniczenia związane z wiekiem artysty. Szczególnie demokratyczny i progresywny charakter tegorocznej edycji objawił się na dwa sposoby. Przede wszystkim, do udziału dopuszczono osoby bez dyplomu uczelni artystycznej. Drugą istotną kwestią jest to, że wszystkie nadesłane na konkurs prace, zamieszczono na stronie internetowej Biennale. Tym sposobem odbiorcy zyskali jeszcze szerszą panoramę tego, co aktualnie proponują młodzi polscy artyści malarze.
Przejrzenie 3048 obrazów wykonanych przez 701 artystów, bo właśnie w takich liczbach zamykały się zgłoszenia w tym roku, niewątpliwie rzuca jakieś światło na sytuację medium. Można robić statystyki, podliczać procentowy udział abstrakcji geometrycznej, fotorealizmu albo płócien o proweniencji ekspresjonistycznej. Kusi też, by przy tej sposobności doszukiwać się jakichś nowych nurtów, mogących zdominować współczesny styl wypowiedzi malarskiej. Taka skłonność do szufladkowania nie wydaje się uprawniona, jeśli wziąć pod uwagę dzisiejszy permisywizm w zakresie środków wyrazu, niemniej jednak gremium decyzyjne i tym razem zdecydowało się na umowne określenie przeważającej tendencji, przynajmniej wśród prac zakwalifikowanych do wystawy pokonkursowej.
Przewodniczący jury, Paweł Jarodzki, uznał, że dla wielu nagrodzonych i wyróżnionych prac charakterystyczna była konwencja „surrealistycznego baroku” – połączenia bogatego w szczegóły malarstwa przedstawiającego, odwołującego się do poprzednich epok, z elementami grozy i niesamowitości, czasem szczyptą humoru. Jeśli potraktować to określenie odpowiednio szeroko, to można uznać, iż w jakiś sposób naprowadza ono na wrażenia, których dostarczają prace nagrodzonych artystów. Z całą pewnością pasuje do tego, co zaprezentowała laureatka Grand Prix Ewa Juszkiewicz, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Artystka poddała ironicznym reinterpretacjom przedstawienia kobiecych postaci zaczerpnięte od klasyków malarstwa niderlandzkiego (van der Weydena, J.C. Versproncka), zadając tym samym pytanie o obowiązujące na przestrzeni dziejów konwencje obrazowania płci żeńskiej. Przede wszystkim należy uznać, że wystawione prace były technicznie bez zarzutu, oddziaływały również formatem, a ponadto stanowiły interesujące rozwinięcie zamysłu twórczego realizowanego przez Ewę Juszkiewicz już od dłuższego czasu (prace artystki można było podziwiać także przy okazji poprzedniego Biennale, kiedy to została uhonorowana wyróżnieniem Redakcji „Art & Business”). Szukając źródeł tej twórczości warto zwrócić uwagę na fakt, że Juszkiewicz uzyskała dyplom z malarstwa pod kierunkiem prof. Macieja Świeszewskiego, w którego sztuce obecne są wątki alegoryczne i surrealizujące, przy jednoczesnym realistycznym odwzorowaniu postaci i obiektów, a także bezpośrednie odwołania do wielkich tematów malarstwa dawnego (chociażby w „Ostatniej Wieczerzy”, którą można było oglądać na budzącej kontrowersje i gorące spory wystawie „Nowi Dawni Mistrzowie”).
W twórczości laureatów II i III nagrody – są to, zgodnie z kolejnością, Ewa Skaper i Konrad Maciejewicz – w jeszcze większym stopniu barokowy przepych łączy się z „konwulsyjnym” wymiarem świata wyobrażonego. Jest tam miejsce na tajemnicę, groteskę, czy wręcz horror, a jednocześnie dialog ze sztuką początku XX wieku. Ewa Skaper konstruuje swoje obrazy w taki sposób, że przypominają kolaże, złożone z elementów wyjętych ze świata starych, zużytych przedmiotów, które jednak oddziałują z niezwykła siłą, gdyż mają swoją historię, budzą nostalgię i zachowują wartość estetyczną. Sztuka ta opiera się na założeniu, że wspomniane artefakty – celuloidowe lalki, figurki, fragmenty gier i druków – przeniesione na płótno, z dużą dbałością o szczegóły, wciąż potrafią roztaczać swój urok i kreować atmosferę niesamowitości, czy absurdu. Faktycznie – to działa.
U Konrada Maciejewicza słowo kolaż przestaje być terminem umownym. Wizje, które artysta składa z chirurgiczną precyzją (termin medyczny użyty zupełnie nieprzypadkowo) zasilane są pociętym na drobne fragmenty materiałem z kobiecych czasopism z lat 70. i 80. Artysta stosuje totalny recycling starych magazynów, często o kiepskiej poligrafii, wykorzystując każdy ich skrawek, znajdując uzasadnienie dla fragmentów przedstawiających ciało, ubrania, kulinaria i przekształcając w coś zupełnie innego, najczęściej pełnego makabry. Jest przy tym sadystyczną wersją doktora Frankensteina, który składa nowe plastyczne byty w umyślnie wadliwy sposób, na przykład jako rozczłonkowane, wijące się ciała, bądź jako smutne, dotknięte rozkładem istoty.
Próżno szukać jakichkolwiek kontrowersji, w decyzji jury, bowiem prace trojga nagrodzonych artystów bez wątpienia wyróżniały się spośród wszystkich zakwalifikowanych na wystawę pokonkursową obrazów. Do osobistych faworytów dorzuciłbym jeszcze Bartosza Kokosińskiego, którego „Obraz pożerający motyw religijny” oraz obraz bez tytułu uhonorowane zostały wyróżnieniem regulaminowym Galerii Bielskiej BWA oraz wyróżnieniami redakcji „Artluka”, „Exitu” i „Obiegu”. W swojej twórczości Kokosiński prowadzi przewrotną grę z klasycznymi tematami malarskimi (martwa natura, pejzaż, czy malarstwo religijne), zadając jednocześnie pytanie o granice realistycznych konwencji obrazowania oraz o stosunek przedstawienia do tego co namacalne. Do swoich dzieł wplata realne przedmioty, które następnie zamyka w zagiętych ku centrum lub zwiniętych w rulon blejtramach. Tym sposobem uzyskuje efekt pochłaniania składników rzeczywistości przez żarłoczne w swej naturze płótna. Nie tylko jest to efektowna wizualnie forma wypowiedzi, ale przy okazji inteligentny i zabawny namysł nad starym, poruszanym już od czasów Platona, problemem przemiany świata realnego w obrazy, zatarcia granicy miedzy prawdą a fałszem. Pozostaje tylko żywić nadzieję, że świetna w swej lapidarności i kusząca estetycznie metoda nie zdominuje swojego twórcy, zmuszając go do ciągłego powtarzania sprawdzonego patentu, co w takich przypadkach nie jest przecież rzadkością.
Mimo wysokiego poziomu warsztatowego i wielu interesujących przykładów twórczości malarskiej, mało było na tegorocznej wystawie obrazów, które oprócz miłej dla oka ekspresji, legitymowałyby się znaczeniem wykraczającym poza zapis jednostkowego odczucia, czy subiektywnych doznań. W najlepszych przypadkach pojawiał się namysł nad istotą medium malarskiego, jak we wspomnianych obrazach Bartosza Kokosińskiego, czy też u Piotra Korola, którego prace uzależnione są od powolnego działania sił natury, przede wszystkim zaś grawitacji (jego „Obrazy grawitacyjne” zwyciężyły w głosowaniu internautów). W tym kontekście warto wymienić również Karolinę Komorowską, której „Balkon” i „Talerze I – IV” poruszały kwestie iluzyjności malarstwa, a także Małgorzatę Szymankiewicz, którą interesuje obraz „sam w sobie”, czyli twór całkowicie autonomiczny, niezaangażowany w kwestie pozaartystyczne, zamiast tego poruszający zagadnienia związane z procesami tworzenia sztuki.
Być może jest to życzenie na wyrost, ale chyba tym razem dało się odczuć brak krytycznej refleksji nad otaczającą rzeczywistością. Wspominał też o tym – choć bez żalu – przewodniczący jury Paweł Jarodzki, w krótkim komentarzu zamieszczonym w katalogu wystawy, stwierdzając „brak tematów aktualnych, społecznych”. Chciałoby się rzec, że twórczość młodych artystów stanowi czasami odpowiednik komentarza na Facebooku. Jest odnotowaniem chwilowego nastroju, rejestracją jednej myśli, swoistym „lubię to”, a niekiedy bieżącą produkcją obrazków, co niekoniecznie musi być aspektem negatywnym w relacji twórca-odbiorca. Takie właśnie wydają się „miśki” Katarzyny Rogoży, która za punkt wyjścia obiera zdjęcia różnorakich maskotek ewokujących wspomnienia z dzieciństwa. Sprowadzone do płaskiej plamy „pluszaki” mają otworzyć widza na serię skojarzeń wynikających z jego doświadczeń.
W sferze zapisu ulotnej wrażeniowości pozostają również Magdalena Laskowska i Natalia Bażowska, z tą jednak różnicą, że pierwsza z artystek rejestruje dość wiernie (choć nie bez pewnej syntezy) oddziałujący na nią w danym momencie świat natury, zaś druga filtruje doświadczenie otaczającej rzeczywistości przez stany emocjonalne, co skutkuje dalece przetworzonymi wizjami malarskimi.
Można zrozumieć jak trudną i frustrującą pracą jest zasiadanie w jury przy okazji tego typu konkursów. W obliczu typowego dla naszych czasów pluralizmu, sankcjonującego mnogość technik i form ekspresji, przyjęcie jednoznacznych kryteriów oceny malarstwa nastręcza sporo trudności. Jeśli prace nie są ewidentnie złe warsztatowo, uzasadnienie ich wyboru lub odrzucenia staje się czasami kwestią wyłącznie sprawności językowej i odpowiednich argumentów (sięgnięcia po jedną z wielu retoryk świata sztuki). To z kolei wydaje się być wynikiem, słusznej skądinąd, obrony różnorodności wypowiedzi artystycznej (nie tylko w malarstwie, ale w sztuce w ogóle). Wartość tej wypowiedzi – w przypadku konkretnego artysty – można dziś oceniać nie tyle na podstawie jednej pracy, co raczej całego rozdziału twórczości, po zbadaniu konsekwencji rozwojowej, zaznajomieniu się z wewnętrzną logiką wyborów i zaniechań, z ideą, która stoi za taką, a nie inną, wizją sztuki. Oczywiście w przypadku konkursu taki wgląd w działania jednego uczestnika nie wchodzi w rachubę, dlatego dobrze, że zasady uczestnictwa w „Bielskiej Jesieni” pozwalały na nadesłanie od trzech do pięciu prac, co również stanowiło pewne novum tegorocznej edycji konkursu.
Problemy związane ze współczesnym polskim malarstwem były również głównym tematem panelu dyskusyjnego, który odbył się następnego dnia po wernisażu wystawy „Bielskiej Jesieni”. Wzięło w nim udział jury konkursu, większość zakwalifikowanych do wystawy artystów oraz zaproszeni krytycy sztuki. Dominacji malarstwa na polskiej scenie artystycznej dał wyraz moderator spotkania i jednocześnie członek jury, Kamil Kuskowski, proponując temat roboczy „M jak malarstwo”. Poruszone zagadnienia dotyczyły kondycji tego medium (jego współczesnej definicji, granic oraz popularności), sensu organizowania konkursów malarskich, a wreszcie problemów dzisiejszego systemu edukacji artystycznej. To, że konkursy w rodzaju Bielskiej Jesieni są potrzebne stwierdzono jednogłośnie. Argumentem „za”, nasuwającym się od razu, była chociażby ilość uczestników tegorocznej edycji. Skoro rośnie popularność tego typu wydarzeń, to znaczy, że spełniają jakieś ogólne, choćby nawet niewypowiedziane, zapotrzebowanie. Ponadto zwycięstwo w konkursie i idąca za nim nagroda, pozwalają artystom utwierdzić się w przekonaniu, co do obranej drogi życiowej i z większym spokojem kontynuować pracę twórczą, co przecież po jakimś czasie może przełożyć się na konkretny efekt. Uczestnicy panelu wyrazili też słuszny żal, że „Bielska Jesień” pozostaje często niewykorzystaną okazją w procesie edukacji studentów uczelni artystycznych – warto, by na taką wystawę przywozić wycieczki z akademii i tym sposobem stworzyć pole do analiz albo do dyskusji, która toczyłaby się również na płótnach.
Wystawa pokonkursowa „Bielskiej Jesieni 2013” pokazała po raz kolejny to, co od dłuższego czasu przyjmujemy za oczywistość, a mianowicie, że malarstwo stało się medium w dużym stopniu „prywatnym”, służącym wyrażaniu odczuć jednostkowych, drobnych niuansów codzienności, spraw błahych, często nieistotnych z punktu widzenia społecznego, oderwanych od większych problemów filozoficznych czy egzystencjalnych. Młodzi artyści świadomie dystansują się od skomplikowanych zagadnień, zachowując wobec nich chłodną obojętność, jakby wejście na ten teren groziło wdepnięciem na minę, która nie tyle pourywa kończyny, co raczej spowoduje gromki śmiech publiczności. Co prawda młoda sztuka unika w ten sposób koturnowości i zadęcia, z drugiej jednak pozostawia czasami pewien niedosyt.