Odsłona druga
Kurz czasu miał być – jak zapowiadano – jej kontynuacją: opowieścią o Aleksisie, który w Nowym Jorku stał się członkiem greckiej diaspory, i Eleni, która w ojczyźnie wiernie czekała na ukochanego. Tymczasem druga odsłona Trylogii okazała się raczej transpozycją wątków Podróży na Cyterę (1984), okraszonych milenijnymi nastrojami Zawieszonego kroku bociana (1991). Z tego ostatniego filmu przeniesiono wątek upokorzeń związanych z przekraczaniem granic i opis dziejów Europy w ostatnich dniach 1999 roku. Kluczowe są jednak związki z Podróżą na Cyterę, a zwłaszcza koncepcja podwojenia płaszczyzn narracyjnych, z których jedna poświęcona jest reżyserowi filmowemu (nazywanemu, jak w Spojrzeniu Odyseusza [1995], „A”), a druga zawiera w równym stopniu losy jego rodziców, jak i wewnętrzny świat tworzonego o nich filmu. Jeśli brzmi to skomplikowanie, polecam Podróż na Cyterę, gdzie zaproponowany przez Angelopoulosa wzorzec narracyjny przybrał najbardziej wyrafinowaną formę.
W Kurzu czasu intryga jest prostsza. Na pierwszym planie poznajemy wspomnianego reżysera, który w rzymskim studiu Cinecittà pracuje nad filmem opartym na biografii swych rodziców – Spyrosa i Eleni. Realizacja zmierza do końca, nadworna kompozytorka reżysera kończy nagrywać oprawę muzyczną, do ostatecznego montażu dobierane są archiwalne ujęcia. „A” wstrzymuje jednak prace, bardziej frasuje go bowiem tajemnicze zniknięcie 15-letniej córki, Eleni, która pod wpływem losów swej babki opuściła berlińskie mieszkanie i włóczy się po mieście z bezdomnymi i młodocianymi przestępcami. Tak jakby chciała w ten sposób zerwać z burżuazyjną wygodą swych rodziców i wieść życie – jak jej babka – wiecznego wygnańca. „A” przybywa więc do Berlina, gdzie rozpoczyna poszukiwania córki i spotyka swoich rodziców.
W międzyczasie poznajemy ich pogmatwane losy. Kunsztowne przejścia montażowe prowadzą nas do retrospekcji (a może gotowego filmu „A”?), gdy młodych rozdzieliła wojna domowa: Spyros trafił na stronę amerykańską, Eleni wylądowała w Taszkiencie. W marcu 1953 roku Spyros przedostaje się do Uzbekistanu i, nawiązując kontakt z ambasadą Stanów Zjednoczonych, przygotowuje akcję przerzucenia Eleni na Zachód. Bez powodzenia. W dniu śmierci Stalina oboje zostają aresztowani: mężczyzna po jakimś czasie może opuścić Rosję i wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych, a Eleni trafia na długie lata do jednego z syberyjskich miast.
Przeżywa dzięki beznadziejnie w niej zakochanemu Jakowowi, niemieckiemu Żydowi i socjaliście, także uwięzionemu przez sowiecki system. Jakow opiekuje się Eleni i towarzyszy jej nawet wtedy, gdy ta wyrusza na Zachód, by kontynuować poszukiwania Spyrosa. Pod koniec 1999 roku cała trójka starych i zmęczonych życiem bohaterów spotyka się raz jeszcze, w małym hoteliku w Berlinie. Nazywają się ofiarami historii, przerzucanymi przez morskie fale z jednej bezludnej wyspy na drugą, zbyt zgnębionymi i doświadczonymi, by czuć spełnienie i szczęście. Przez te wszystkie lata przetrwała w nich jednak niezwykła miłość: kobiety zakochanej w dwóch mężczyznach równie mocno, choć na różne sposoby, i obu mężczyzn darzących uczuciem jedną kobietę, przy czym ta namiętność nigdy nie przerodziła się w rywalizację, lecz w przyjaźni zażyłość. Historia pomiata, ale też uczy tolerancji i dystansu, szacunku dla drugiego człowieka i jego życiowych doświadczeń. Najpiękniejsza scena filmu rozgrywa się w przejściu podziemnym berlińskiego metra, gdy w rytm akordeonowej muzyki Jakow spontanicznie porywa do tańca Eleni, potem oddaje ją Spyrosowi, a na końcu łączy się z nimi w tanecznym trójkącie. Troje sędziwych ludzi, w staromodnych płaszczach i kapeluszach, żywo podrygujących i roześmianych – jakby miłość była dopiero przed nimi i była tak prosta, jak wyobrażają ją sobie tylko dopiero co zakochani. Dla tej sceny warto czekać niemal dwie godziny projekcji.
Kurz pokrywa jednak kalendarze, unosi się w podmuchach wiatru i zasnuwa pamięć. Wpędza też w nieodzowną u Angelopoulosa melancholię, która dotyka nawet dzieci – zdradzanych przez teraźniejszość Telemachów, którzy ruszają na poniewierkę w poszukiwaniu zaginionego Odyseusza. To wątek nastoletniej Eleni, może niedopracowany, ale stanowiący jakże ważne dla Angelopoulosa dopełnienie niezmienności losów, których stałe wzory wszyscy będą po wieczność powtarzać.
Kurz czasu nie należy do wybitnych osiągnięć greckiego reżysera – być może jest jego najsłabszym dziełem, ale choćby z powodu tego, że to ostatni film mistrza, z pewnością będzie zyskiwał jako niespodziewane podsumowanie jego twórczości. Angelopoulos zostawia nam film wyrafinowany – jak zawsze – w poszczególnych scenach. Trudno będzie zapomnieć sekwencję śmierci Stalina, gdy milczący tłum wstrząśniętych przechodniów, po wysłuchaniu komunikatu, pochlipując, powoli i bez chęci rozchodzi się na wszystkie strony świata – świata, który właśnie rozpadł się na ich oczach. Porażające są również obrazy Syberii, gdzie potęga surowej natury zderzona zostaje z mocą industrialnych molochów, wypuszczających w błękitne niebo białe jak śnieg kłęby dymu. Wreszcie sprzyjają refleksji kunsztownie powiązane z sobą sceny przekraczania granic: zarówno tej między komunistycznymi Węgrami a kapitalistyczną Austrią (czemu towarzyszy najpierw przemożny strach uchodźców, a potem ulga przemieszana z dylematem „co dalej?”), jak i tej współczesnej, gdy pasażerowie muszą się poddać na lotnisku upokarzającej procedurze prześwietlenia – stając obnażeni przed urzędnikiem i pozbawieni wszelkiej intymności. Angelopoulos zawsze opisywał w swych filmach granice, które mimo upadku totalitaryzmów wciąż degradują podróżnych, budząc strach i grozę.
Symboliczne jest także pierwsze ujęcie, z wielkim napisem „Cinecittà”, bo Angelopoulos tworzy nie tyle opowieść o niezwykłym romansie trojga bohaterów, ile film o procesie zamieniania historii w jej udramatyzowany i atrakcyjny dla widza spektakl – w którym częściej niż w życiu możemy sobie pozwolić na happy end. Reżysera wspomogli w tym aktorzy, plejada gwiazd światowego kina – niestety nie zawsze dobrze dobranych. Dziwi zwłaszcza Irène Jacob, która – mimo charakteryzacji – nie wygląda na 70-letnią nestorkę, równolatkę sędziwego Michela Piccoli. Klasą samą dla siebie jest za to Bruno Ganz, którego kreacja nieszczęśliwie zakochanego Żyda, poczciwego, szlachetnego i pełnego ekspresji, stała się osobną wartością filmu. Czy udanego? Ocenić trzeba samemu. Bo każdy kontakt z filmami Angelopoulosa to smakowanie kina, które nie jest tylko domeną prozy, ale też kwintesencją najczystszej poezji.