Portret młodszego Beksińskiego to majstersztyk, bo Grzebałkowska nie bawi się pastelami, a jednocześnie nie szuka na siłę mocnych barw. Temu obrazowi daleko do jednoznaczności. Mrok, który emanuje z Tomka, znajduje tu pewne wytłumaczenie, ale autorki nie interesuje wypisywanie usprawiedliwień ani przepisywanie recept post factum. Nie podkręca atmosfery, nie stara się szukać skandalu. Jest subtelna i dba o swoich rozmówców. O ile bowiem przyjaciele Zdzisława, dość chętnie podejmowali rozmowę, o tyle przyjaciółki Tomka bardzo chciały zachować anonimowość. Silne wrażenia, jakie zafundował im młody Beksiński, sprawiają, że nie chcą wracać pamięcią do tych wydarzeń. Reporterka nie snuje jednak domysłów i pozostaje wierna temu, co wie na pewno. Słowa: „być może”, „prawdopodobnie”, mają tu brzmienie zupełnie inne niż to, które kojarzy nam się z medialnymi przekazami. Dźwięczą szlachetnie, bo daleko im od zwiastunów wyssanych z palca insynuacji.
Bohaterowie podwójnej biografii odsłaniają się, pokazując nam złożoność swoich osobowości. Dość szybko orientujemy się, że Zdzisław Beksiński nie jest wyłącznie ekscentrycznym malarzem rozkochanym w mrocznych wizjach – bywa także poukładanym panem, dbającym o zapewnienie sobie odpowiednich środków do życia, gotowym do wręczania łapówek człowiekiem swoich czasów. Podobnie rzecz się ma z Tomaszem, mistrzem manipulowania własnym wizerunkiem, wampirem w dresach, nadwrażliwcem oczekującym atencji i szukającym potwierdzenia własnej wyjątkowości.
Magdalena Grzebałkowska w wywiadach wyraziła swój żal, że nie udało się stworzyć potrójnego portretu rodziny Beksińskich, uwzględniającego również Zosię. Narzeka, że znalazła za mało informacji, że znajomi rodziny nie byli w stanie powiedzieć o niej nic więcej ponad kilka banalnych stwierdzeń. Z intuicją godną najlepszych reporterów, przeczuwała, że to właśnie nieoczywista postać Zofii Beksińskiej, z jej cichymi dramatami, byłaby pewnie równie ciekawą bohaterką tej opowieści. Rzecz wygląda bowiem tak, że właśnie ta, o której można powiedzieć jej własnymi słowami, że się – podobnie jak inne kobiety w rodzinie – do Beksińskich nie zaliczała, ale była do nich „przyklejona”, ta, która darzyła swoich najbliższych miłością niezwykle intensywną, ta, która nie oczekiwała niczego w zamian i która bez mrugnięcia powieką zgadzała się na swój los, staje się osobą, o której historii miałoby się ochotę czytać znacznie więcej. Ot, kolejny paradoks. I rację ma Grzebałkowska, gdy subtelnie irytuje się na swoich rozmówców i symbolicznie upomina się o to, by Zosi poświęcić więcej uwagi niż zdawkowe określenia: że miła, że dobra, że oddana swojej rodzinie. Dlatego właśnie na wagę złota są takie sugestywne anegdoty świadczące o naturze Zosi, jak ta związana z tzw. „suknią do wypraszania gości”, czyli balową kreacją (amerykańską, otrzymaną w paczce), w której żona Beksińskiego zjawiała się, gdy goście siedzieli zdecydowanie za długo i malarz stawał się nimi za bardzo zmęczony. Pomoc Zosi, sugerującej intruzom, że właśnie gdzieś się wybierają, okazywała się wybawieniem.
Zofia jako jedyna z rodziny pozbawiona wydaje się cech egoistycznych. Z miłości do Zdzisława rezygnuje ze studiów i poświęca się stworzeniu domu – najpierw artyście, a potem także synowi. Nie skarży się na swój los, nawet wtedy, gdy w domu brakuje pieniędzy, a mąż porzuca stałą pracę. Umacnia go zresztą w przekonaniu, że powinien robić to, co kocha. Beksiński tylko czasem miewa wyrzuty sumienia: „Wolę nie mieć forsy niż robić coś, czego nienawidzę, ale po prostu męczy mnie myśl, że ja wybrałem, ale nie wybrała tego ani Zosia, ani Tomek, ani mama. Tymczasem oni wszyscy mając minusy, nie mają tych plusów, jakie uzyskałem ja”[4]. Aż do śmierci Zofia pozostanie opiekunką swoich mężczyzn, a gdy jej stan zdrowia się pogorszy, będzie udzielać Zdzisławowi dobrych rad (mąż posłusznie zanotuje je w swym zeszycie): zaleca mu pranie pościeli co sześć tygodni i wyrzucanie z lodówki nieświeżego jedzenia.
Magdalenie Grzebałkowskiej po raz kolejny udało się stworzyć obraz, który mimo zawartych w nim sprzeczności, okazuje się niezwykle spójny i wiarygodny. Jej reporterska praca opłaciła się podwójnie – nie tylko dlatego, że udało jej się przedstawić dwóch fascynujących mężczyzn i intrygującą kobietę, zawieszoną niejako między nimi, ale i dlatego, że, za sprawą tej biografii, opowiedziała o kwestiach, które mają wymiar uniwersalny. Ot, choćby o tym, że bliskość może sprawiać tyle samo bólu, co oddalenie i o tym, że smycz, na której trzymamy nasze najgroźniejsze demony i o której myślimy, że jest najkrótsza, jest jednocześnie najbardziej podatna na zerwanie.
- M. Grzebałkowska, dz. cyt., s. 127.↵