W reporterskiej karierze Magdaleny Grzebałkowskiej paradoksy to norma, niezależnie od tego, czy dotyczą samych opisywanych postaci, czy też zawodowych wyborów dziennikarki. Ledwo bowiem rozprawiła się ze swoim poprzednim bohaterem, księdzem Twardowskim (którego ochrzciła właśnie pseudonimem „Paradoks”) i obiecała sobie, że na jakiś czas da sobie spokój z biografiami (bo za dużo pracy i energii pochłaniają), a tu na jej drodze pojawili się Beksińscy. I znów paradoks goni paradoks, bo postaci pełne sprzeczności, bo tacy inni, a tacy podobni…
Historia Beksińskich, wybitnego malarza Zdzisława i jego syna Tomasza, charyzmatycznego radiowca i zdolnego tłumacza, od wielu lat wzbudza zainteresowanie. Nic dziwnego. Ma w sobie wszystko, co powinna mieć fascynująca, doskonale nadająca się na film, opowieść. Są wybitne jednostki, które trudno zrozumieć, są rodzinne konflikty i trudności, których nie sposób pokonać, są silne uczucia i problemy z ich okazywaniem. Są też dwie wielkie tragedie, które nie musiały się zdarzyć, a których przecież nie sposób było uniknąć.
Portret Zdzisława Beksińskiego maluje Grzebałkowska ostrożnie. Pozwala, żeby bohater sam się przedstawił. Nie jest to trudne, bo artysta zostawił po sobie dziennik foniczny oraz setki listów, w których – nie ma się tu czemu dziwić – wiele miejsca poświęcił samemu sobie, a i w dziennikarskich archiwach znaleźć można trochę wywiadów z mistrzem. Reporterka oddaje głos także tym, którzy malarza znali. Do rozmów skłonni są przyjaciele. Nie ma ich zbyt wielu, a i ci, którzy takim mianem mogą się szczycić, nie zawsze nimi byli. Ze swoim francuskim marszandem, Piotrem Dmochowskim, przebył Beksiński długą drogę. Od przyjaźni, do nienawiści i z powrotem. Fascynacja twórczością mistrza, a potem kłótnie i bolesne przepychanki, zawody, które sobie wzajemnie sprawiali, zaowocowały książką Dmochowskiego Zmagania o Beksińskiego. Książką, po przeczytaniu której żona Beksińskiego kazała przysiąc mężowi, że więcej się do swojego marszanda nie odezwie. Przynajmniej dopóki ona, Zosia, żyje. Beksiński słowa dotrzymał. Ponowny kontakt z Dmochowskim nawiązał dopiero po jej śmierci.
*
Zdzisław Beksiński od samego początku żyje z poczuciem inności. Sanok, rodzinne miasto, wzbudza w nim wyłącznie negatywne emocje. Małomiasteczkowa, duszna atmosfera była żyzną glebą dla jego nerwic. Od matki, która od samego początku wierzyła, że syn będzie artystą, dowiaduje się, że był dzieckiem nieplanowanym, od ojca, fana Nietzschego i Schopenhauera, uczy się, że prawdziwy mężczyzna nie okazuje uczuć i jest sprawny fizycznie. Po śmierci ojca porzuca uprawianie sportu i „pozwala sobie gruntownie zniewieścieć, po swojemu”[1], ale problem z okazywaniem uczuć zostanie mu już na zawsze. Ulegnie to nieco zmianie, gdy pozna Zosię, swoją przyszłą żonę, bo – według relacji przyjaciół – na jej punkcie oszaleje. I choć będzie to uczucie pełne egoizmu i zazdrości, to nikt nie będzie miał wątpliwości co do tego, że jest równocześnie gorące i szczere. Nieco tajemnicze pozostaną natomiast jego uczucia wobec syna.
Wśród rodziny zachowało się przekonanie, że Zdzisław zgodził się na dziecko, by sprawić przyjemność żonie. Kocha Tomka, ale nie umie tego okazać. Zamknięty w swoim własnym świecie, chciałby, żeby potomek, nazywany regularnie także bachorem, jak najszybciej stał się kumplem, z którym będzie mógł dzielić pasje. Jego marzenia niemal się spełniają – syn naśladuje Zdzisława, chce robić to, co robi ojciec. Jest jednak za mały, by stać się partnerem do rozmowy, a kiedy dorośnie, Beksińskiego czekać będzie innego rodzaju rozczarowanie: „(…) nie przewidziałem, że będzie niezadowolony z istnienia, z życia”[2]. Tomasz Beksiński regularnie będzie podejmował próby samobójcze, a rodzice będą zmuszeni się temu bezradnie przyglądać, znosząc napady jego wściekłości i godząc się na emocjonalne szantaże fundowane przez jedynaka.
Niektórzy znajomi skłonni są przypuszczać, że trudny charakter Tomka wynikał z wychowania – rodzice nie stosowali wobec niego żadnych kar, wszystko było mu wolno. Już w wieku kilku lat, pierworodny syn Beksińskich wyznaje, że diabeł jest z niego zadowolony. Spędzając czas z dorosłymi, szybciej dorasta. Staje się dojrzalszy niż jego rówieśnicy, a jednocześnie ciągle ma w sobie coś z dziecka – wydaje się nieświadomy konsekwencji swoich poczynań. Jako licealista wymyśla, że wydrukuje klepsydry informujące o swoim pogrzebie. Większość znajomych czuje się urażona. Złości ich jego brak empatii oraz to, że ostentacyjnie nie chce dorosnąć i – jak wyznaje jeden z jego przyjaciół – „wciąż strzela z odpustowego pistoletu”[3].
Tomasz Beksiński już jako nastolatek ma wszystko to, co powinien mieć artysta: bogatą wyobraźnię, talent i dużo zapału. Niemal cały wolny czas poświęca na tworzenie okładek i recenzji nieistniejących płyt. Tworzy logo wydawnictwa, które jest odpowiedzialne za ich wydawanie. Fascynuje go groza. Staje się kolekcjonerem intensywnych wrażeń.