Siedemdziesiąta rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego jest jednym z najlepszych momentów, by przypomnieć o literackich świadectwach przebiegu powstańczych walk. I choć sama decyzja o wybuchu tego zrywu oraz – w konsekwencji – wydarzenia sierpnia 1944 roku, pozostają jednymi z najbardziej kontrowersyjnych w dziejach walk narodowowyzwoleńczych kraju, to powstańcy niemal zawsze uznawani są za bohaterów swoich czasów, którzy zrobili to, co do nich należało. Nic zatem dziwnego, że zapotrzebowanie na ich narracje pozostaje niezmiennie duże i każda publikacja, w której jest miejsce na opowieść o indywidualnych doświadczeniach, witana jest z dużym zaciekawieniem.
Dziennik powstańca należy do tego rodzaju książek, których oceniać nie sposób, bo ich wartości nie można oszacować wyłącznie na podstawie walorów literackich czy pomysłu na fabułę. Opowieść Zbigniewa Czajkowskiego-Dębczyńskiego to przede wszystkim dokument historyczny, napisany sprawnie i z dbałością o detale. Próżno w nim jednak szukać atutów, znanych chociażby z Pamiętnika z Powstania Warszawskiego Mirona Białoszewskiego, który jest nie tylko przejmującym świadectwem, ale i manifestem (anty)literackości, wyrażającym gotowość do porzucenia dotychczasowych sposobów mówienia o wojnie. Nie oznacza to jednak, że autor Dziennika powstańca nie znalazł własnego sposobu na opowiedzenie o interesujących go sytuacjach – dowodem na to jest na przykład rezygnacja z pokusy, by swoim wspomnieniom nadać jakieś dodatkowe znaczenie. Nie ma tu miejsca na metaforyczne czy symboliczne opisy (choć z całą pewnością kilka wyjątków można w tekście wskazać). Świat jawi się takim, jakim był. Ze wszystkimi tego konsekwencjami – pozornym brakiem spektakularnych wydarzeń, powszedniością i nieszczególną oprawą. Nie ma we wspomnieniach Dębczyńskiego scen, które mogłyby pojawić się w hollywoodzkiej opowieści o powstaniu – śmierć nie jest patetyczna, rozmowy nie przypominają tych, które znamy z wojennych superprodukcji amerykańskich, a gotowości do oddania życia za ojczyznę nie traktuje się tu jako heroizmu. I tylko wielka wiara powstańców w sens walki ma w sobie coś, co pozwalałoby osnuć wokół niej martyrologiczną opowiastkę.
Autor nie epatuje też swoimi emocjami – na ogół pozostaje raczej przewodnikiem po świecie warszawskich walk, dokładnym sprawozdawcą i kronikarzem. I choć można z tej uwagi poczynić zarzut, to warto jednak pamiętać, że Zbigniew Czajkowski-Dębczyński ukończył spisywanie swoich wspomnień krótko po wojnie. Można zatem przypuszczać, że nie był wówczas jeszcze gotów, by zmierzyć się z uczuciami, a ważniejsze od utrwalenia towarzyszących mu niepokojów, było udokumentowanie prawdy o przebiegu walk oraz codzienności powstańca.
Zresztą, jak szybko się przekonał, świat także nie był w pełni gotowy na jego wyznania – pierwsze wydanie Dziennika powstańca ukazało się dopiero w 1969 roku, ale – z przyczyn oczywistych – książka nie miała ogromnego nakładu. Nie dziwi zatem fakt, że zachwycony nią Zbigniew Herbert informował swojego przyjaciela, że sprzedawano ją spod lady. Drugie wydanie ukazało się na rynku wydawniczym trzydzieści lat później, stając się szansą na to, by zapoznać się z rozszerzoną edycją wspomnień Czajkowskiego-Dębczyńskiego. Taką też wersję, uzupełnioną o zapiski z dni po upadku Starego Miasta, otrzymujemy jako czytelnicy kolejnego, tym razem przygotowanego przez wydawnictwo Marginesy, wznowienia Dziennika…
Ponieważ, jak wspomniałam, Dębczyński niechętnie dzielił się swoimi emocjami wprost, tylko uważna lektura pozwala na dostrzeżenie całego wachlarza uczuć, będących udziałem nastoletniego żołnierza: od młodzieńczego entuzjazmu i optymizmu charakterystycznego dla początków walk, przez niepewność towarzyszącą wszystkim poczynaniom wojennym, strach o kolegów, poczucie odpowiedzialności za swoją drużynę, aż do zażenowania – własną niemocą, fizjologią, zmęczeniem, głodem. Oszczędny styl nie oznacza też, że nie odnajdziemy we wspomnieniach „Deivira” (taki właśnie pseudonim nosił autor w czasie powstania) zapisu tragedii powstańczej Warszawy. Można wręcz mieć wrażenie, że miasto chyli się ku upadkowi na naszych oczach, że wraz z trupami swoich bohaterów zapada się w nicość. Szybko jednak przekonujemy się, że Warszawa będzie trwać – tak jak trwają w gotowości warszawscy żołnierze, którzy nawet jako jeńcy wojenni postanawiają zaprezentować się dostojnie i dumnie – formują się w czwórki, chwytają za sztandary (lub za to, co ma za nie uchodzić) i maszerują niczym zawodowe wojsko, choć tak naprawdę nigdy nie przechodzili wspólnej musztry. To właśnie ta, jedna z ostatnich scen, którą w swoich wspomnieniach uchwycił Zbigniew Czajkowski-Dębczyński, przedstawiająca zmęczonych i pokonanych, w dużej części nastoletnich, powstańców w przypadkowych mundurach – polskich, niemieckich, kolejowych – pozostaje w pamięci na dłużej, nabierając znaczenia wzruszającego symbolu.
Dziennik powstańca wart jest uwagi także ze względu na jego oprawę graficzną – w książce znajduje się kilkadziesiąt fotografii dokumentujących przebieg walk oraz portretujących tych, którzy podjęli trud wyzwalania stolicy. Zdjęcia stanowią nie tylko doskonałe uzupełnienie dla wspomnień „Deivira”, ale dają się też odczytać jako oddzielna, nie mniej poruszająca, opowieść.
Dziennik powstańca to lektura ważna, choć z całą pewnością nie ma siły rażenia, jakiej moglibyśmy (albo chcielibyśmy) się po niej spodziewać. Nie jest to jednak zarzut, który należałoby formułować pod adresem samego autora – być może wpływ na to ma fakt, że siedemdziesiąt lat po wybuchu zrywu jesteśmy już zaznajomieni z historią powstańczej Warszawy, a jej losy przedstawiano przecież także w bardziej oddziałujących na wyobraźnię ujęciach. Należy jednak docenić Czajkowskiego-Dębczyńskiego jako kronikarza – w jego wspomnieniach upamiętniony został bowiem nie tylko przebieg walk, ale i jego druhowie – chłopcy z „Parasola”. I może szkoda tylko, że autor zrezygnował z nadania im rysów indywidualnych, że funkcjonują oni na kartach jego dziennika jako żołnierze, a nie jako młodzi ludzie, wrzuceni w wir historii, bo pewnie właśnie taka próba przedstawienia ich losów miałaby szansę być – mówiąc w skrócie – bardziej poruszająca i zapadająca w pamięć.