„Nigdy nie zrozumiem, dlaczego w teatrze nie wystawia się Derridy” – powiedziała „Dwutygodnikowi” Agnieszka Jakimiak, dramatopisarka i dramaturżka teatralna. I zrobiło się jeszcze bardziej niż zwykle ambitnie, mądrze i szpanersko.
No, bo jeśli grać Jacques’a Derridę, to dlaczego nie Waltera Benjamina? Albo Giorgio Agambena? A niechby i Zygmunta Baumana? O Slavoju Žižku nie wspomnę, bo jego myślicielstwo stanowiło już pożywkę dla teatru, czy to w formie parafraz, czy dosłownych cytatów wrzucanych w przedstawienie. I to w twórczości skrajnie odległych artystów sceny, od Jerzego Jarockiego po Radosława Rychcika. Eseje filozoficzne Ronalda Barthesa stały się wręcz kanwą pełnospektaklowych wieczorów w Warszawie (Fragmenty dyskursu miłosnego) czy we Wrocławiu (Mitologie). Więc może to dopiero początek? Może zacznie się nas teraz inwazja kultowych tekstów filozoficznych, prosto z list lektur młodych humanistów na sceny? A teatry będą ubiegały się o prawo przyznawania swoim seminarzystom, pardon, widzom punktów potrzebnych do zaliczenia roku na uniwersytecie?
Kpię z pewną taką nieśmiałością. Nikt nie chce przecież wyjść na ćwoka. Wystarczająco dużo jest dziś promocji zwykłego ćwierćinteligenctwa, żeby ryzykować mimowolne wpisywanie się w poczet knajaków. Tym bardziej że ci, którzy mają w tyłku Derridów, po prostu ignorują podobne proklamacje. Robią swoje, skupieni na dbaniu o kasę. Natomiast w kręgu ideowców pytanie, czy teatr nie robi nam się troszeczkę, powiedzmy, z przeproszeniem, nie obraźcie się, nadto przemądrzały, przylepia pytającemu gębę niedouka i profana. Albo i gorzej: żenującego durnia, który się na własne życzenie kompromituje, więc co najwyżej skwitujemy jego niewczesne poglądy grzecznym uśmiechem, bez zbędnego polemizowania…
Podejmę ryzyko. Niech mi tarczą będzie podeszły wiek, który pozwala cofnąć się myślą do czasów, kiedy nie było – nie, pani Agnieszka nigdy w to nie uwierzy! – kiedy nie było w Polsce teatrologii. Właśnie tak: nie było nie tylko performatyki, dramatologii, wszystkich kulturoznawstw, antropologii widowisk i innych naukowych szczepów. Nie było żadnego uniwersyteckiego kierunku z widowiskiem na szyldzie. Nie było niczego, jak powiada klasyk.
Coś właśnie kiełkowało. W Krakowie zaczęła działać teatrologia przy polonistyce Uniwersytetu Jagiellońskiego, a w Warszawie szykowano się do powołania Wydziału Wiedzy o Teatrze w PWST. Ta a nie inna nazwa nie była przypadkiem: zakładający kierunek Jerzy Koenig, a także jego doradcy, Zbigniew Raszewski czy Jerzy Timoszewicz, mieli alergię na wszelkie -logie. Kojarzyły im się z nienawistnym filologiocentryzmem, woleli lokować wydział blisko praktyki. Z całym ryzykiem takiego umiejscowienia.
Albowiem Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna, której jeszcze w najsłodszych snach nie marzyło się o zostaniu Akademią (a w snach koszmarnych – o systemie bolońskim pasującym do nauczania teatru jak, cytując innego klasyka, siodło do krowy) szczyciła się swoim praktycyzmem. Swoim rzemieślniczym charakterem; cechowe cnoty były wynoszone na szczyt zawodowej hierarchii wartości (Umiem robić te buty – to zdanie z bardzo znanego wywiadu z Kazimierzem Dejmkiem z tamtych czasów). Wykładowcy, kwiat polskiej sceny, artyści błyskotliwi i oczytani, nie kryli się z poglądem, że nadmiar mędrkowania teatrowi szkodzi. Andrzej Łapicki ze swadą opowiadał o, mówiąc delikatnie, wąskich horyzontach intelektualnych Józefa Węgrzyna, co nie przeszkadzało mu widzieć w nim jednego z największych polskich aktorów wszechczasów i swego mistrza. Krążyło mnóstwo „majstrowskich” anegdot na czele z opowieścią o Janie Kurnakowiczu, który reżyserowi ustawiającemu dwuosobową scenkę zadawał, przerywając mu potok wymowy, dwa pytania: czy ja go (adwersarza) lubię i z której strony wchodzę. Resztę powierzał instynktowi, ze skutkiem najczęściej świetnym.
Reżyserami, czy to po studiach (które były wtedy podyplomowe, coś trzeba było skończyć wcześniej), czy przez praktykę, zostawali głównie aktorzy. Nie‑praktyków w zawodzie było niewielu. Nazywano ich „bibliotekarzami”, tj. cywilami, którzy na scenicznych konkretach się nie znają, aktora nie rozumieją. Trzeba było się nagimnastykować – czyli pospiesznie nauczyć się teatru w wymiarze i praktycznym, i obyczajowym – żeby zgubić tę łatkę i nie narażać się na upokarzające egzaminy, jakie sceniczni majstrzy aplikowali swoim „docentom”: nie gadaj tyle, zdejmij marynarkę i pokaż, jak grać, a my powtórzymy po tobie. Śmiechom i kpinom nie było końca.
Żeby było jasne: demonstracyjny aintelektualizm tuzów polskiej sceny doprowadzał nas wtedy do białej gorączki. Trudne do wytrzymania były i zadufanie w odwieczną wartość raz nauczonych prawideł, i pogardliwe nazywanie amatorszczyzną wszystkiego, czego starzy nie potrafili pojąć ani zaakceptować. I łatwość samoupokorzeń – ani chybi kompleksiarskich – w przygryzaniach typu on jest za inteligentny na aktora. I skłonność do uproszczeń, aczkolwiek i tak „średnia interpretacyjna” była o wiele wyższa, niż jest dziś, co wynikało także z przyzwyczajeń i wymagań widza. Tak czy owak z hamowaną złością wysłuchiwaliśmy wtedy mistrzów, syknięciem tak się nie gra Szekspira kwitujących spektakl, który im się nie podobał. Tak się nie gra. Jak się gra? Wiadomo. Fachowiec wie.
Tyle że proszę zważyć, jak radykalnie rzeczywistość teatralna przewróciła się od tamtych czasów na drugi bok. Żaden bufet nie przypnie teraz reżyserowi łatki „bibliotekarza”, bo bibliotekarzami są oni dziś niemal wszyscy. Z kilometrami przeoranych półek książkowych. Z jeszcze mądrzejszymi doradcami – dramaturgami na sąsiednim fotelu podczas prób. Z wiedzą, owszem, głównie teoretyczną (od ruchu, od świateł są specjaliści), ale tak ekspansywną, że nikt nie ośmieliłby się z niej kpić. Przeciwnie, wszyscy uczestnicy przygotowań muszą ładować się w nowe narzędziownie myślowe, w psychoanalizy nie dziadka Freuda, tylko wnuka Lacana, w nowinki z gatunku technik interpersonalnych, skoro mają być użyte na próbach i służyć wspólnej pracy. Ileśmy się musieli naczytać do tej realizacji – mówią mi tu i ówdzie aktorzy a ja patrzę w otchłań ich spojrzeń i zastanawiam się, czy mam z nich wyczytać dumę, czy może… skargę?
Bo stara szkoła z mistrzem Świderskim, który uczył grając po kolei wszystkie role łącznie z kobiecymi i kazał studentom po sobie powtarzać, nie wróci. To jasne. Ale jej rudymentów nie da się wykorzenić z praktyki, byłoby to zresztą samobójcze. W iluż nowoczesnych, ambitnych widowiskach, napakowanych scjencją tak, że zwoje mózgowe trzeszczą niczym induktory prądu, niespodziewanie dają się widzieć u poszczególnych aktorów elementy, które obserwator pamięta ze starych ról, gotowe chwyty, przeszczepione, wyciągnięte z magazynu, poniekąd na siłę dopasowane. Oznacza to zwykle tylko jedno: aktorzy‑majstrowie zrobili reżyserowi‑mądrali całą grę. Jak potrafili. On miał idee i biblioteki do dyspozycji, ale nie umiał przełożyć ich na rzemiosło. A oni nie mogli nie umieć! Musieli się bronić tym, co mieli do dyspozycji: trochę grepsiarstwem, trochę rutyną, doświadczeniem. Nade wszystko intuicją, pozawerbalnym i pozaracjonalnym zmysłem sceny. Istotą swojej sztuki. Dla której spekulacje intelektualne mogą być, owszem, natchnieniem – ale nigdy nie będą jej materią, jądrem, budulcem. Ta pozostanie zawsze, choć siądź i płacz teoretyku, przyziemna, rzemieślniczo konkretna, praktyczna, trochę upraszczająca, trochę banalizująca. I nakierowana – jak superczuła antena – na widza, nie na siebie! W czym stara szkoła ma sklerozę, w tym ma, ale o tym wszystkim akurat zawsze wiedziała dobrze. I umiała nauczyć.
*
Starsi ludzie kochają te półki biblioteczne, na których się wychowali. I pozostają nieufni wobec nowych dzieł, zwłaszcza gdy te łatwo dorabiają się statusu kultowych. Oczywiście uprzedzenia należy przełamywać, na prądy nowe się otwierać. Chcecie wystawiać w teatrze Jacques’a Derridę? Wystawiajcie, to wolny kraj.
Aliści każdy, kto zetknął się z praktykami akademickimi, choćby zaglądając do prac seminaryjnych bądź konferencyjnych referatów, zna jak zły szeląg pewną praktykę, by tak rzec, intelektualnego obrabiania filozoficznych idoli. Derrida – pisze referent – powiedział w swoich Marginesach filozofii, że… tu następuje sążnisty i w miarę możności ogólny, niosący w sobie wiele możliwości interpretacyjnych cytat. Słowa te – czytamy dalej – można odnieść do najnowszego teatru/filmu/książki/wystawy artysty Kuśpitowskiego… i tu z kolei referent pracowicie zestawia rozmaite aspekty omawianych dzieł z odpowiednio interpretowanymi słowami mistrza. Na czym… poprzestaje. Nie stawia własnych tez, nie wyciąga wniosków, nie pyta co się z tego wszystkiego wyłania nowego. Bo też i nikt na to nie czeka. Grono uczestników seminarium czy konferencji łyka z zadowoleniem erudycyjny wykład, mnoży w dyskusji dalsze skojarzenia i odwołania, przerzuca się kolejnymi złotymi myślami mistrza, które wszyscy przecież znają tu na pamięć. I wszyscy razem idą potem na piwo.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że nasi bibliotekarze i nasze bibliotekarki sceniczne nader często na taką modłę właśnie wyobrażają sobie – czy raczej projektują – publiczność teatru, który chcieliby uprawiać. Wypada życzyć, by nieuchronne rozczarowanie nie sponiewierało ich zbyt dotkliwie.
1 comment
Derida to sciema,ktora doskonale wykpil Woody Allen…
Comments are closed.