Listopad i grudzień, w „gorączce” licznych festiwalów młodej sztuki, to szczególny czas dla artystów wchodzących na scenę artystyczną. Z jednej strony takie wydarzenia są dla nich szansą zaistnienia i odnalezienia się pośród różnorodnych kierunków oraz tendencji w sztuce, a z drugiej strony festiwale młodej sztuki mają również istotne znaczenie dla galerników i kuratorów wystaw. Warto w tym miejscu postawić pytanie o wartość, jaką dziś ma młoda sztuka. Czy aktualne kierunki w sztuce są dyktowane trendami, decyzjami i wyborami galerników i kuratorów, pieniędzmi wraz z rynkiem sztuki, czy też może istnieje jeszcze pojęcie „niezależności” młodych artystów?
Kolejnej opinii na temat młodej sztuki udziela Marta Tarabuła – właścicielka krakowskiej Galerii Zderzak.
To idzie młodość, młodość, młodość i śpiewa – skandowało zgodnym chórem dzisiejsze pokolenie 70+, karnie wymachując szturmówką. Szturmówka była czerwona, a rytualne hołdy „szczęścia przodowników” odbierał towarzysz Stalin reprodukowany w setkach tysięcy egzemplarzy. Wydawałoby się, że czasy inżynierii społecznej, która tak zręcznie używała kategorii (oraz entuzjazmu) młodości do budowy nowego-lepszego-świata mamy dawno za sobą. A jednak, jeśli przyjrzymy się bliżej naszej scenie artystycznej, zauważymy szczególne zjawisko: echo socrealistycznej piosenki nie milknie. Wydaje się nawet, że brzmi ona coraz wyraźniej, od Bałtyku do Tatr. Lecz dziwna rzecz: do chóru aktywistów z epoki czerwonych krawatów nie dołączają ich obecni rówieśnicy; nie ma takiej potrzeby i nikt tego od nich nie oczekuje. W czasach przemysłów kreatywnych zastąpił ich kto inny: specjaliści od zarządzania kulturą. Chór urzędników ad nauseam powtarza znajomy refren… Od Słupska do Katowic, od Legnicy do Białegostoku, nie omijając Wrocławia, Poznania, Krakowa ani Warszawy – powstają coraz to nowe festiwale, przeglądy, konkursy i biennale „młodej sztuki”. Mnożą się aukcje i targi – tylko dla młodych artystów. Galerie miejskie albo prywatne, fundacje i domy aukcyjne, czasopisma i portale – wszystkie mają tę samą ambicję: promować młodych. Młodość została zinstytucjonalizowana, wprzęgnięta w tryby systemu wystawienniczo-promocyjnego. Co więcej, stała się jednym z produktów marketingowych: w kulturze, w której panuje dyktat młodości, panuje także przekonanie, że otwarcie na „młodych” automatycznie zagwarantuje pozytywny wizerunek instytucji. Dziś młodość jest kategorią rynkową, nie tylko – jak kiedyś – kulturową czy polityczną. Jej notowania są wysokie i tutaj, jak sądzę, leży przyczyna spektakularnej kariery, jaką zrobiło ostatnio pojęcie „Młodej Sztuki”. Z akcentem na „młodej”, oczywiście.
Kryterium daty urodzenia/ukończenia studiów jest wygodne i proste w obsłudze, lecz w żaden sposób nie przekłada się na wartość artystyczną. „Młoda Sztuka” to określenie zaledwie techniczne i przypisywanie mu charakteru kategorii artystycznej jest nieporozumieniem. Co roku krajowe uczelnie kończy rzesza absolwentów, lecz „młodych talentów”, na które wszyscy polują tak gorliwie, jest tyle co zwykle. Czyli niedużo. Wbrew sztandarowej tezie materializmu dialektycznego, ilość nie przechodzi tu w jakość; to samo dotyczy imprez dedykowanych „młodym artystom”. Kolejne festiwale i przeglądy niosą ze sobą nieuchronną inflację konkursowych nagród i wyróżnień. Aukcje młodej sztuki? Ogólnie wiadomo, że ani ich poziom artystyczny, ani poziom cen nie są imponujące. Powstała nawet niebezpieczna zbitka pojęciowa: młoda sztuka = tania sztuka; coraz częściej mówi się – i pisze – że aukcje młodej sztuki „psują rynek”. Słowem, nie jestem pewna, czy akcja zapędzania początkujących artystów do zagrody z napisem „Młoda Sztuka” wychodzi im na dobre. Sztuka nie jest aktywnością zbiorową, nie powstaje pod wspólnym sztandarem, choćby wypisano na nim najbardziej szlachetne – a przy okazji poprawne politycznie – hasła. Jest działaniem prywatnym, spotkaniem 1:1.
Wśród absolwentów uczelni artystycznych wielu jest takich, którzy wiedzą – albo zdaje im się, że wiedzą – gdzie są konfitury. To uzbrojeni w portfolio młodzi przedsiębiorcy. Produkują prace, które odpowiadają na zapotrzebowanie instytucji i gładko wchodzą w instytucjonalny obieg. Jest kilka dyżurnych tematów, które gwarantują łatwy start – dziś wszyscy już znają je na pamięć. Niewielu ma odwagę iść pod prąd, wyłamać się z chóru. Ale to oni wyznaczą nowe szlaki. „Nie trzeba być na fali, trzeba być falą” – mawiał Tadeusz Kantor. I takich właśnie artystów szukam: tych którzy potrafią mówić własnym głosem. Niezależnych, wyrazistych indywidualności. W Zderzaku zaczynali swoje kariery Wilhelm Sasnal, Marcin Maciejowski i Rafał Bujnowski, Basia Bańda i Radek Szlaga, Monika Szwed i Krzysztof Zieliński; w 2009 pojawiło się pokolenie urodzone w latach 80-tych: Monika Chlebek i Dawid Czycz, Erwina Ziomkowska i „nowy dekadent” Łukasz Stokłosa. Co ich łączy? Każde z nich jest solistą i to było widać już na pierwszej wystawie. Zamiast rozglądać się na boki, próbowali pracować nad własnym językiem. Nie fałszowali. I właśnie to czyni artystę: świadomość języka, którym chce do nas mówić. Data urodzenia nie ma tu wiele do rzeczy, choć zdarza się, że najważniejsze tropy pojawiają się od razu na początku drogi. Jeśli więc możemy czegokolwiek oczekiwać od młodej sztuki, to tego, że poprowadzi nas w nieznane – opowie o świecie tak, jak nikt do tej pory nie mówił. Ale tego nie uczą w szkołach, nawet w tych, w których sprawnie działają „biura karier”.