Katarzyna Kowalska: W jaki sposób w ciągu ostatnich lat zmieniła się świadomość w tworzeniu i odbiorze fotografii? Co oznacza dziś bycie świadomym fotografem?
Wojciech Plewiński: Myślę, że nie ma znaczenia, kiedy coś się dzieje; w każdej dziedzinie działania artystycznego to świadomość powinna być istotna. Oczywiście można wyróżnić fotografów, których prace nie są wydumane czy intelektualne, jakkolwiek by je nazwać, lecz tworzone mniej świadomie, pod wpływem impulsu – i są znakomite. Trudno zatem określać, kto i co jest lepsze. Współcześnie niewątpliwie jesteśmy coraz bardziej nasyceni obrazem, który zastępuje słowo i myślenie; otacza nas on bez przerwy – jesteśmy atakowani przez telewizję, reklamy i billboardy – obraz marny, ale jednak ciągle obraz.
Drugą rzeczą są urządzenia ułatwiające notowanie tego, co dzieje się wokół nas (komórka czy tablet), z których każdy w dowolnej chwili może korzystać. Tutaj też słowo powoli jest zastępowane – w mailu przesyłam krótką informację, a resztę stanowi obraz – dziecko, pies, widok, zakupiona nowa lampa czy kapelusz. Obrazem manipuluje się w sposób zupełnie nieprawdopodobny. Dawniej tego nie było; na marginesach listów, jeśli ktoś miał zdolności, rysował widoczki, ale to był inny świat. Jeżeli ktoś był dobrym rysownikiem czy malarzem – tworzył dobre obrazy. Fotografia stała się popularna dopiero w XX wieku, kiedy za sprawą Leicy powstał jeden z pierwszych małych obrazków; pojawiły się też pudełeczka do robienia zdjęć z dwoma przysłonami i dwoma czasami, dzięki którym można było również przenosić i przesyłać zdjęcia. Świadomość klasycznego działania potrzebuje odrobiny talentu, spostrzegawczości czy umiejętności myślenia. To widać w fotografiach ludzi, którzy są na coś uwrażliwieni. Ten „rozrzut” jest ogromny, bo jednych interesuje reportaż, innych krajobrazy, góry. Dla mnie góry są niesłychanie do siebie podobne i nie znajduję tu pola do popisu, jednocześnie doceniając takie zdjęcia. W natłoku są one nudne, jednakże ci, którzy się nimi interesują, mogą godzinami o tym rozprawiać.
W natłoku coraz większej ilości fotografii i informacji jaka jest wartość fotografii? Czy ilość nie przechodzi w jakość?
W czasach, kiedy fotografowałem, bardzo często decydowały względy ekonomiczne. Kupowało się filmy dwa lub trzy, w tym kolorowe, które były trudno dostępne. Z tego powodu człowiek niezwykle się cackał, fotografował oszczędnie i z namysłem; musiał bardzo dokładnie wiedzieć, czego chce. Kiedy ustawiałem kadr obrazu, który chciałem zatrzymać, długo namyślałem się, w jakim momencie mógłbym to zrobić. Niejednokrotnie musiałem naświetlać raz, drugi, trzeci – odpowiednie naświetlenie przy slajdzie było bardzo istotne. Trzeba było być sprawnym, jednocześnie myśleć i robić – to była oszczędna robota. Natomiast w tej chwili to szybkie i autonomiczne strzelanie, które wraz z automatyką pozwala na wyostrzenie obrazu; obiektyw ustawiony jest szerzej czy węziej, strzelam, i to genialnie przyspiesza robotę. Filmu nie ma, więc nie kosztuje to nic. Mam aparat i mogę wybierać – bardzo to sobie cenię. Teraz, jeżeli robię serię portretów, to wykonuję ich więcej, bo jest więcej możliwości, które można realizować z większą swobodą i w krótszym czasie. Zależy to od mojej spostrzegawczości i koncepcji obrazu, jaką mogę narzucić – w którym miejscu, w jakiej pozie, w jakim ubraniu, w jakim uczesaniu. To wszystko robię w dalszym ciągu, ale sprawniej. Jeżeli mam aparat z wymiennym obiektywem, bardzo szybko mogę wprowadzać zmiany.Przedtem byłem powolniejszy, musiałem myśleć oszczędniej. W tej chwili, gdy biorę swoje stare filmy do skanowania, właśnie portrety, wpadam w zdziwienie: „Jak ten człowiek to robił? Wykonał ich tak mało, a wszystkie są dobre na swój sposób”. To sprawa myślenia, wrażliwości i decyzji, jakie wówczas zapadały. Jest nieskończona ilość możliwości sfotografowania człowieka – w innym czasie, w różnych miejscach i przez różne osoby, bo przecież każdy robiłby zupełnie inne portrety. Przestrzeń właściwie jest ciągle zmienna, niezmierzona i to jest piękne i co kto robi jest sprawą wyboru. Oczywiście nie mówię o talentach modela – jeden jest jak kołek, a inny, podatny, reaguje i zmienia się i w ten sposób wykonuje połowę pracy. Zdarzało mi się, że za granicą pracowałem z zawodowymi modelkami, które wiedziały wszystko o sobie, mogły zmieniać się jak kameleon. Wtedy każdy strzał był celny i genialny. Jest to więc opowieść o współpracy – jeśli ktoś jest fachowcem od pozowania, zalewa człowieka wiadomościami, inspiracjami. Myśli zaczynają się plątać i przestaje się nadążać.
Czyli myślenie jest podstawą wyboru tego decydującego momentu?
Oczywiście, że tak, ale potem pojawia się świadomość. To jest robota podobna do pracy malarza, który macha pędzlem. On przez cały czas nie myśli, co robi, tylko po prostu wie i to, co widzi, potrafi przełożyć na obraz. Fotografia, zresztą jak każda inna dziedzina, także łączy zarówno rutynę, jak i świadomość.
Na jakiej płaszczyźnie Pana zdaniem może najpełniej rozwijać się fotografia?
W astronomii. To zależy od tego, jak ludzie myślą i jakie jest urządzenie fotografujące i odkrywające nowe światy, o których wiadomości latami będą do nas docierały. To jednak krańcowa sprawa, więc co poza tym? Nie wiem. Może kamery, które fotografują wnętrze człowieka. Nie da się w pełni odpowiedzieć na to pytanie, bo wszystko na szczęście jest przed nami.
Jakie zmiany technologiczne odnajduje Pan w swojej aktualnej działalności?
Technologie to narzędzia. Człowiek dostaje do ręki nowy model aparatu z większymi możliwościami i wtedy wszystko się zmienia. Jeśli narzędzie ma dużą czułość, to jest bardziej sprawne i niewątpliwie od razu poszerza zakres możliwości działania. Dawniej jakiś fragment rzeczywistości bez światła musieliśmy naświetlać dwie minuty, a w tej chwili to już niepotrzebne. Myślę, że zmiany technologiczne są decydujące w przypadkach, gdy ktoś nie mógł pewnych rzeczy, które chciał, robić z przyczyn technicznych. W teatrze fotografowało się ze statywu – aktorzy musieli stać nieruchomo przez pół sekundy, żeby zostać odnotowanym. Jak ta fotografia wyglądała? Wyglądała jak człowiek, który zastyga; była niesłychanie drętwa. Te zdjęcia ograniczały się do pewnych wymuszonych, wymyślonych póz. Technika zmienia fotografię, zmienia myślenie. Człowiek, który fotografuje w teatrze, nie musi już krępować się niczym, może ingerować dużo bardziej precyzyjnie w to, co się dzieje. Wszystko zależy od jego koncepcji, wrażliwości. W jakiś sposób taki obraz może pokazać to, co nie jest słowem i warstwą, a jednak przykuwa uwagę. Mało tego, scena musi coś mówić. Po latach odbudowuje się spektakle, pisze teksty o działaniu reżyserów teatralnych, których sztuki dawno zeszły z afisza, czy prace magisterskie i doktorskie na takie tematy. Osoby, które się tym zajmują, przychodzą do mnie i oglądają zdjęcia. Nawet jeśli znają tekst i mają przeczytane recenzje, dopiero obraz pokazuje im, jak to było naprawdę. Na fotografującym i fotografii użytkowej, będącej dokumentem, ciąży więc odpowiedzialność. Jeżeli fotografia jest zrobiona w sposób przemyślany, to osoba, która zna tekst danej sztuki, od razu może powiedzieć, co to za scena i o co w niej chodzi. Im lepsze zdjęcie, tym szybciej da się takie informacje odczytać. Z tym się stykam i dlatego o tym mówię.
W perspektywie Pana współpracy z „Przekrojem” – jak wygląda dzisiaj Pana współpraca jako fotografa z pismami?
„Przekrój” był pismem nienastawionym na przekaz fotograficzny będący dominującym nośnikiem tego, co chcą opowiedzieć redaktorzy; traktował fotografię usługowo. Najważniejszy był rysunek, dlatego bardziej doceniano Jan Mroza, Jerzego Skarżyńskiego i to nadawało ton temu pismu. „Przekrój” był pełen drobnych rysuneczków i uzupełnień, rameczek, rączek, graficznych ramek i tak dalej. W ówczesnych czasach – w latach 50., 60., 70. – ta sfera była rozbudowana, natomiast fotografia pojawiała się głównie na okładkach. Porównajmy ten stan z wiodącymi pismami fotograficznymi takimi jak na przykład „Life”, gdzie trzy – cztery zdjęcia z jakiegoś wydarzenia mówiły właściwie wszystko. To była kwintesencja, to było to, o co chodziło. A w „Przekroju” fotografia stanowiła dodatek. Potem zaczęło się to zmieniać, przyszli inni graficy. Fotograf Roman Burzyński, który od początku pracował w „Przekroju”, wykonywał materiały o budowie Warszawy i innych ciekawostkach, więc były to zdjęcia informacyjne, mało mówiące. Zdjęcia z wydarzeń oficjalnych i politycznych pochodziły z serwisu Centralnej Agencji Fotograficznej, która obsługiwała całą prasę. Mnie angażowano do wywiadów z pisarzami, natomiast opowieści profesora Tutki czy Lema ilustrowane były oczywiście rysunkowo. Zdarzało mi się robić okładki okolicznościowe. Czasami próbowało się ustalić na kolegiach, jakie zdjęcie możemy zrobić, a jakiego nie na daną okazję – jakąś rocznicę, Pierwszego Maja. To były problemy, dlatego że trzeba było wszystko załatwić na czas, a cokolwiek ktoś zaproponował, słyszał odpowiedź: „Było… było…”. Uczestniczyłem w tych problemach redakcyjnych, chociaż nie zawsze chciało mi się o tym myśleć.
A jak to dzisiaj wygląda?
Teraz są ogromne agencje, które mają setki tysięcy zdjęć w swoich zasobach. Ja też wysyłam zdjęcia, głównie znanych osób, do agencji, która nimi handluje. Ludzie tylko „rzucają temat” i mogą dobierać fotografie z jednej czy drugiej agencji pod względem jakości. Potem agencje stawiają warunki i dzielą zyski na pół. Ten rynek jest bardzo skomercjonalizowany, ale zdarza się, że poszukiwany jest konkretny autor tematu. Dociekliwsi nabywcy zwracają się bezpośrednio do fotografów. To wszystko jest żywe i odbywa się na bardzo różne sposoby. Nieprawdopodobna pozostaje rozpiętość tematów – ludzie wrzucają do Internetu rzeczy, które fotografują zawodowo, reklamowo; właściwie w agencji można znaleźć każdy temat , tak jak w Google. W tej chwili więc fotografia pełni funkcję zarówno użytkową, jak i estetyczną. Wystawy odbywają się bez przerwy – i w małych, i w większych ośrodkach aukcje są nieustanne. Są one okazją do spotkania fotografa z nabywcami, gdzie dochodzi do obustronnej wymiany. Ludzie doceniający fotografię kupują to, co lubią.
Czy czegoś jeszcze potrzeba polskiej fotografii? Czy już może wszystko zostało osiągnięte i jest w zasięgu ręki?
Proroctwa ogłaszane z Nowym Rokiem po dziesięciu latach są śmiechu warte – zawsze jest zupełnie inaczej. To pytanie trzeba postawić wynalazcom, niech oni się martwią. Kosmonautyka i wojna – to dwie rzeczy, które dają największy napęd. Podobnie jest z fotografią, w której wszystkie duże zdjęcia pozwalają na duże odległości satelitarne. To nieprawdopodobny przemysł, który do nas dociera. Membrany, buty nieprzemakalne, niepocące się, okulary, soczewki do oczu – to wszystko powstaje i ciągle jest ulepszane. Te wynalazki od dwudziestu lat są już jednak tak sprawne, że nieprawdopodobne. A wszystko zahacza o fotografię.
Bardzo dziękuję za rozmowę.