Upadek nieudacznika
Monika Zgustová, autorka wspomnianej biografii Hrabala, twierdzi, że swoją poetykę wyprowadził on z tragikomicznego spojrzenia na świat, z przyjętej przez siebie postawy ironicznego niedowiarka, jak i z głębokiego zrozumienia dla niestałości ludzkiej duszy. Jaka jest ludzka dusza? Co jej można wybaczyć, a za co ją trzeba potępić? Czy niestałość duszy jest grzeszna? W powieści Obsługiwałem angielskiego króla Hrabal zaskakuje polskich czytelników uwagą, że grzechy nie istnieją. Powiada też, że nie można nikogo karać za to, że urodził się w takim-a-takim roku, a już na pewno nie są do tego upoważnieni ludzie urodzeni w świecie nowym. Owa powieść o nieudaczniku Janie Dziecięciu lepiej trafia w mentalność czeską niż przygody Dzidziusia Górkiewicza w mentalność polską; ta pierwsza dokładnie odpowiada czeskiemu rozumieniu humanizmu. Zilustrujmy to słowami fikcyjnego Czecha, Járy Cimrmana, sparodiowanego „czeskiego geniusza” (przedmiotem parodii jest częste mistyfikowanie wizerunków zasłużonych Czechów przez ich biografów). Otóż w jednym z filmów Zdeňka Svěráka i Ladislava Smoljaka rzeczony Jára Cimrman, tym razem jako nauczyciel, na lekcji gimnastyki pokazuje dzieciom, jak powinny pokonać przeszkodę: „Powiadają, żeby za wszelką cenę się nie płaszczyć. Ale ja mówię: możesz się płaszczyć, podpełznąć… ale potem znów się wyprostuj” (tłum. z pamięci – Z. T-L.). Taka dewiza życiowa może być zbawcza w nurcie zwrotów i „przekrętów” historii.
Obsługiwałem angielskiego króla jest parabolą czeskiego, specyficznie, „aksamitnie” filozoficznego podejścia do historii i do człowieka. Czesi jak my mają swych nieugiętych, nieustraszonych bohaterów narodowych: lecz siła postawy tychże często tkwi w pozornym antybohaterstwie, które generuje siłę ich trwania – siłę uzyskaną dzięki (inaczej niż u nas) ugięciu się przed przeciwnościami, zamiast narażania się na zniszczenie przez przyboje szalejącego żywiołu. Takim bohaterem był Szwejk Jaroslava Haška; i niedaleki od Szwejka jest Hrabalowski kelner Jan Dziecię. Miał on kiedyś „dziecięce” wyobrażenie o życiowych celach – chciał zdobyć pieniądze. Nazwisko ma znaczące i w jakimś sensie znaczący jest jego zawód: kelner, czyli usługujący, który przestrzeń swego małego luksusu buduje sobie z napiwków, otrzymywanych „z grzeczności”, „z łaski” lub nawet sprytnie wymuszanych na klientach. Samo usługiwanie, czy wręcz służalczość, nie ma u Czechów tak mocno jak u nas ujemnego odcienia. (Inna rzecz, że sługa powinien pana przechytrzyć, jak to z reguły bywa w bajkach, ciągle w Czechach popularnych i przeżywanych, nie tylko przez dzieci). Hrabal nie opisuje więc sytuacji marginalnej, wyjątkowej, ale kształtuje sytuację modelową, podstawową, której nadaje cechy skrajne, groteskowe, zgodnie z artystycznym przywilejem twórcy. Groteskę wiedzie ku tragizmowi, co w nakręconym na podstawie tej powieści filmie Jiřego Menzla mniej się zaznacza: tutaj groteska raczej się wykrzywia, uegzotycznia.
Powieść Obsługiwałem angielskiego króla jest apoteozą antybohatera – takiego, który tkwi w każdym z nas, niezależnie od narodowości. „Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień” – to biblijne zdanie powstrzymuje przed pochopnością sądów. Jednocześnie – sądzę – jest jedynym pouczeniem, jakie Hrabal zaczerpnął z Biblii. Wina jest przypisana ludzkiemu losowi, o czym zresztą świadczy choćby obyczaj spowiedzi, a literatura tej miary, co twórczość Hrabala, zawsze jest aktualną spowiedzią dokonywaną według własnych, autorskich kryteriów i zamiarów.
A co z polską recepcją Hrabala?
Czy Bohumil Hrabal był humorystą, czy filozofem? Czy humor splatał z filozofią i podlewał liryzmem? Dlaczego pisarz Hrabal, jak głosi obiegowa opinia, miałby być lepiej znany, wcześniej odkryty, bardziej ceniony w Polsce niż w Czechach? Być może dlatego, że jego pisarstwo w czeską kulturę wkomponowuje się dokładniej niż w polską, pasuje do niej, a mniej zaskakuje: jest jak Mont Blanc wobec innych formacji alpejskich (nie chodzi o wyżyny jako metaforę wielkości, tylko o plastyczne wyobrażenie), a nie jak Mont Blanc wyrosły na równinie. Sądzę, że w Polsce bardziej niż wielkość Hrabala dostrzega się odmieność Hrabala, nie tylko w sferze subtelnego humoru opartego na paradoksie, bo także w rezygnacji pisarza z kategoryczności w wyrażaniu świata… Jego jakąś miękkość, zgodę na świat, jakikolwiek by był. Hrabal, mówiąc w uproszczeniu, jest bardziej ludzki. Jego twórczość wyraża także to, co upoważnia do łączenia go z polskim etosem; i to „ludzkie oblicze” – bez podziałów na narody, na kasty, na ideologie – jest nam bliższe, niż bylibyśmy skłonni oficjalnie przyznać.
Nawiązując jeszcze do wyżej skomentowanego wątku biblijnego, należy podkreślić, że co prawda istnieją obecnie w polskiej nauce tendencje do interpretowania Hrabala w świetle słów ewangelistów i proroków – czyli doszukiwania się chrześcijańskich korzeni tej twórczości – to sam Hrabal, o ile w ogóle świadomie podejmował te tematy, to na pewno nie chciał być głosicielem prawd zaczerpniętych z Ewangelii. Pragnął jedynie poszerzać swoje „objęcie świata” – czyli „wziąć świat w objęcia”, w sensie emocjonalnym i rytualnym.
Jak nie poznałam Hrabala
Dawno już temu, w czasach pierwszej fali polskiej recepcji Hrabala, na nadbałtyckim kempingu przy wieczornym smażeniu w ognisku rybki na patyku, słuchałam barwnej opowieści pewnego pana o starszej pani przybyłej z Drohobycza na tzw. ziemie zachodnie, o jej władczym sposobie bycia, optymizmie podlanym sentymentem i żywym zainteresowaniu nowościami, zawsze przykrawanymi do tego, co było „kiedyś” i „tam”, w Drohobyczu. W trakcie tej opowieści (której anegdotycznych wtrętów już nie pamiętam) nabierałam coraz większej pewności, że ten pan opowiada… o mojej rodzonej babci! Okazało się, że rzeczywiście: ten narrator, w dalekim stopniu, był nawet spowinowacony ze mną. Zaś babcia była postacią na tyle malowniczą, że słuchy o niej chodziły po dalszej rodzinie i po znajomych. Na imię miała Wiktoria, z domu Lachowicz, i była niezwykłą postacią, opowiadano o jej fantastycznej żywotności, żelaznym zdrowiu i o tym, że w każdym towarzystwie musiała grać pierwsze skrzypce. Sama z jej monologów najlepiej pamiętam frazę: „Umieraliśmy wszyscy ze śmiechu…” (na przykład kiedy wspominała przedwojenną biesiadę rodzinną czy powojenne spotkania krewnych, rozproszonych po „ziemiach zachodnich”) oraz słowa pocieszenia pod moim adresem: „Ja też byłam brzydka, ale za mąż się wydałam”. Krzątając się przy kuchni, rzucała uwagi: „Oj, dziecko, co ja się natańczyłam w życiu, nabawiłam… Ciebie to chyba nie spotka”. I rzeczywiście.
Kiedy w późnych latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku od docenta Otakara Bartoša, praskiego polonisty, usłyszałam, że Hrabal, który wieczorami przesiadywał w piwiarni U Zlatého Tygra (Pod Złotym Tygrysem), poznał opowieść o mojej drohobyckiej babci i że chce ją poznać, postanowiłam babcię, wówczas przeszło dziewięćdziesięciodwuletnią, do Pragi przywieźć. Ale tu babcia, która zawsze serce miała „jak dzwon” (dokładnie tak mówiła, bijąc się w piersi, nie z pokory bynajmniej, ale dla symulacji efektu dźwiękowego) w kwietniu 1986 zmarła na zawał serca.
Uprzytomniłam sobie wtedy, że babcia zawsze wydawała mi się potencjalną „postacią Hrabalowską”, i że tkwił w niej odprysk postaci legendarnego Hrabalowskiego stryja Pepina: wyobrażałam sobie, że dałaby się opisać w takiej, hrabalowskiej poetyce. Opowiadała mi np., jak w czasie wojny przewoziła na brzuchu słoninę z poddrohobyckiej wsi, wymienianą na radio. Jak za zegarek dostała coś do jedzenia u „oficerszy”, czyli żony radzieckiego oficera (defilującej ponoć po mieście w nocnej koszuli). Jak ją w końcu z rodziną z Drohobycza wypędzono – zabrała moją przyszłą mamę, suczkę pekińczyka Bajkę, książki i maszynę do szycia „Minerwa”, i pojechały „z transportem” do nieznanej im części Polski, tej Polski powojennej.
Z drohobyckich postaci, którymi mogłabym zaimponować w Pradze oczekującego tego spotkania Hrabalowi, pozostała więc moja mama Maria Janina, która tuż przed wojną zdała maturę w drohobyckim Seminarium Nauczycielskim im. Królowej Jadwigi. Wszystko było dobrze, wyjąwszy dwie okoliczności: po pierwsze Maria Janina odmówiła wyjazdu do Pragi, tłumacząc się stanem zdrowia, z rodzinnego albumu powyrywałam więc wszystkie zdjęcia (sam album był zbyt ciężki do pociągu), tłumacząc mamie, że pokazanie pisarzowi tych zdjęć to potrzeba najwyższej wagi. Ale wtedy sama zapadłam na zdrowiu, a mianowicie przechodzone (przejeżdżone między Wrocławiem a Pragą) przeziębienie rozwinęło się w zapalenie płuc. Minęło więc parę miesięcy, w czasie których poznanie Mistrza Bohumila Hrabala zeszło na plan dalszy.
Docent Bartoš przygotował mnie na wizytę U Zlatého Tygra: wieczorami Mistrz Hrabal głośno czyta nowe teksty, potem ukołysany piwem je gubi, rozsiewa w okolicy swego stołu, a udający „sztamgastów” tajniacy z czechosłowackiej StB (Służby Bezpieczeństwa), gorliwie zbierają pojedyncze kartki jako trofeum (licząc pewnie na premię). W roku 1988 wespół z odwiedzającym mnie bratem poszliśmy do hospody U Zlatého Tygra w nadziei dołączenia do kompanii Mistrza, ale docenta Bartoša akurat wtedy nie było. Hrabal wstał i popatrzył na nas, podchodzących nieśmiało do stołu, tak odpychająco (chyba widział w nas potencjalnych „zbieraczy kartek”), że czym prędzej wycofaliśmy się; nie ośmieliłam się rzucić hasła: „Drohobycz” czy „Bruno Schulz” (którego mama znała z widzenia). Ściśle rzecz biorąc, postanowiliśmy przyjść jeszcze raz, razem z docentem Bartošem, ale także nie złożyło się.
A wczesną wiosną 1989, po zamieszkach w 20. rocznicę śmierci Jana Palacha, praska studentka polonistyki Alena Černá przyniosła mi maszynopisową kopię opowiadania Hrabala Kouzelná flétna (Czarodziejski flet). Jako nowa osoba „w branży”, murem siedziałam nad tlumaczeniem kilka dni i nocy; przeżywałam to głęboko. Tłumaczenie jednak zostało w szufladzie, bo już w następnej „Polityce” ukazało się tłumaczenie tego opowiadania pióra Józefa Waczkówa. Cóż, Hrabal zawsze był „nasz”, nie tylko „mój”.
Dziękuję pani prof. Krystynie Kardyni-Pelikánovej za wypowiedź, którą tu zacytowałam (z prywatnego listu), i za zgodę na jej publikację. Z. T-L.