Wiarygodność biedy
Powróćmy jednak do Tangeru. Kalendarz muzułmański cofa nas o 579 lat i wyszło mi, że tutejsza kapsuła czasu przeniosła mnie w rok 1436. To inne poczucie czasu wydaje się najdotkliwiej odczuwalne właśnie w najstarszej części miasta, w medynie, gdzie królują pochwała niespodzianki, improwizacja, chwilowość. O ile w Europie jeszcze dzień wcześniej żyłem w bliżej nieokreślonym czasie przyszłym, to tu, w Tangerze, zmierzyłem się nagle z cofniętą realnością czasu teraźniejszego.
Tangeru nie można pojąć bez jego ciężaru gatunkowego, nie można ominąć faktu, że jeszcze niedawno był żywą legendą. To unikatowa na skalę świata scheda po latach 50., kiedy miasto było w zasadzie niczyje, administrowane przez kolejnych międzynarodowych zarządców. Podobno wtedy w Tangerze możliwe było wszystko. Był kapitał, rozszarpane w anarchii przez barbarzyńców miasto i jego mieszkańcy, muzułmanie, płaczący z rozpaczy na własnych śmieciach. Alfred Chester, amerykański prozaik i eseista, nazwał Tanger cudowną dziurą: „Człowiek się otwiera, otwiera się jak dłoń, kokon, wulkan. Zaczyna tracić rozum. Nareszcie nie boi się oddać swojemu szaleństwu”.
Stary Tanger, bo tylko o nim będę teraz pisał, to pajęcza sieć wąskich zaułków i uliczek, otoczony pancerzem muru, do którego można się dostać tylko przez kilka otworów. Z dachu hotelu Memora, położonego przy rue des Postes, rozciąga się szeroki widok na czubek starego buta medyny i z perspektywy lotu ptaka ta część miasta wygląda jak trampek, zacumowany na niewielkim wzniesieniu. Słońca w nim nie uświadczysz, raczej oślepiającą ciemność. Wieczory są tam dziwne. Mrok rozmnaża się nagle, zaskakuje, a rój światła odpływa w nieznane. W takich chwilach odczuwałem zawsze jakby nadmiar tego, co ubywało. To uciekające nagromadzenie powierzchni starej części miasta było zawsze dla mnie jakby ciemną stroną samego człowieka, w środku którego rządzi prawo baśni i uczy człowieka korzystania z życia takim, jakie ono jest.
Dlatego Tanger funkcjonuje poza jakąkolwiek definicją i fakty w Tangerze „płynnie przechodzą w sny, a sny eksplodują w świat realny” – jak nauczał nas przed laty wujek Burroughs. Dlatego wreszcie jest to miasto-kuźnia iskier, które nie wiadomo gdzie, po co i kiedy zainspirują. Tutaj wszystko jest jak pod mikroskopem, każdy może zdefiniować i przeczuć swoje najdziksze fantazje, powołać do życia własną, najbardziej nawet pokrętną mitologię.
Gdy wejdziemy na ulicę rue Es-Siaghine, ciągnącą się w dół w stronę portu od północnego wschodu, łączącą Grande Socco z Petit Socco, gdzie przed laty znajdowało się zagłębie burdeli damskich, męskich i nijakich – geriatryk, sierociniec i żłobek seksualny w jednym – i gdy tamtą niegdysiejszą atmosferę przypadkiem na chwilę przywołamy, to zobaczymy, że rytm miasta wyznaczają nam nie foldery turystyczne, tylko koty, w stadach i osobno, martwe i żywe, zawsze wychudzone na tangerskiej diecie.
No i gdy zanurzymy się w zagłębie marokańskich warsztacików, zakładzików i kantorków, funkcjonujących na niewiarygodnie małych powierzchniach. Wszystkie zawody świata wykonywane są tu przez biednych rzemieślników na kilku metrach kwadratowych, są pochwałą improwizacji, prowizorki, przez którą przeziera rodzaj godnej biedy. Przecież kuźnie rzeczy niemożliwych do zrealizowania, obecne może nie w takim zagęszczeniu, jak w Fezie czy Marrakeszu, muszą budzić szacunek.
New Tanger
Do tej magicznej, co by tu nie pisać, układanki nie pasują tylko turyści. Miłośnika starej części Tangeru oficjalna strona internetowa miasta wprowadzi w błąd. Zobaczymy błękit, biel, optymizm, a kreowany wizerunek miasta jest obietnicą miłego spędzenia czasu. Boom budowlany przypomina pionierską energię Warszawy z lat 90., gdyż dzisiaj nowa część miasta stara się imitować Europę – betonowo-szklaną, pnącą się w górę i nastawioną na dojenie przyjezdnych. Dlatego dla wielu turystów najważniejszym punktem odniesienia zdaje się dzielnica Ville Nouvelle z Grand Socco na czele.
Rondo z zielenią, kultowe kino Rif, szarmanccy kelnerzy, naganiacz, twój przyjaciel, od zaraz i na zawsze for you – to przede wszystkim kształtuje wyobraźnię turysty. To dobry punkt wyjścia dla zjednoczonych narodów zorganizowanych wycieczek liczących na Tanger w wersji glamour. Z powodu modernistycznych ambicji zabytkowy fragment miasta przechodzi metamorfozę, trudną do przewidzenia w skutkach. Król pokazuje się często w wielu marokańskich mediach i pieczętuje swoim wizerunkiem nowe inwestycje. Gdy zapytałem Mohammada VI, co ostatnio otworzył w starym Tangerze, popatrzył na mnie, uśmiechnął się i wskazał palcem na zniszczony port, w całości przez siebie sponsorowany.
Póki co rezultat jest taki, że tony wylanego betonu agresywnie wciskają się w szpicę starego miasta, w to eksterytorium cofniętego czasu. Tangerska aplikacja do zoorganizowania Światowej Wystawy EXPO w 2012 roku stała się motorem i wyrazicielem modernistycznych ambicji króla. Wszystko wskazuje na to, że nowoczesna tendencja się utrzyma i Tanger, w znanej nam wersji, zniknie z przewodników.
Marokańska wiosna?
Banknoty i monety z portretem wszędobylskiego Mohammada VI świadczą o tym, że Maroko czeka jeszcze długa droga do demokracji. W kraju wciąż utrzymuje się wiele niechlubnych zjawisk: kobiety spycha się na margines społeczny, dyskryminuje przedstawicieli innych niż islam religii oraz prześladuje tych muzułmanów, którzy nie przestrzegają religijnego rytuału. W Maroku szerzy się korupcja, oparta na dawnej tradycji makhzen, polegająca na pełnym podporządkowaniu się zwierzchnikowi. Do tego dochodzą problemy wewnętrzne: dyskryminacja Berberów i oczywiście nierozwiązany od lat problem Sahary Zachodniej, która wciąż czeka na zapowiedziane dwadzieścia cztery lata temu referendum niepodległościowe.
Po ostatnich atakach terrorystycznych w Tunezji można już dywagować nie tyle o arabskiej wiośnie, tylko o tym, czy ostatni przyczółek w Afryce Północnej bez terrorystycznych ataków zostanie obroniony. Do niedawna wydawało się, że szanse na pokój teoretycznie są spore – napawały nadzieją dobre stosunki Maroka z Unią Europejską, dobry bilans ekonomiczny z Francją i Hiszpanią. Nie bez znaczenia w świecie arabskim jest świetny kontakt Mohammeda VI z elitą polityczną USA. Jednak trzy miesiące temu coś pękło, gdy marokańskie MSW aresztowało siedmiu członków „komórki terrorystycznej”, która planowała „porwania i likwidację” turystów w Maroku. Aresztowani deklarowali przynależność do Państwa Islamskiego. Król nie kryje już zaniepokojenia galopującym zagrożeniem. Tym bardziej że jak się szacuje, w bojówkach Państwa Islamskiego walczy obecnie ponad tysiąc Marokańczyków, a negocjacje z Polisario – partyzantami walczącymi o odcięcie Sahary Zachodniej od Maroka – mogą nie wytrzymać próby czasu.
Sytuacja i mnie zaniepokoiła.
Zostawiwszy za sobą wąskie gardło Gibraltaru, pokonawszy cienką granicę dzielącą dwa światy, wypłynąłem z Tangeru, znanego mi już nie tylko z opowieści. Zostawiłem za sobą smród, mrok, flaki zwierząt walające się pod nogami, watahy brudnych kotów. Opuściłem bezdomnych, którzy się modlą. Świętych, którzy są bezdomni. Dilerów udających kupców. Przecież i tak nie wierzyłem, że nic mi tych widoków nie wyjaśni, bowiem Tanger jest jednym z tych miejsc, które się kocha albo nim gardzi.
Każdy, kto choć raz spędził samotnie noc w Tangerze, wie, o czym mówię. Sądzę, że nadal ma rację William Burroughs, przypominając nam, że miasto daje przybyszowi rodzaj immunitetu. A przed czym? W tej kwestii, drogi czytelniku, nie mam jednoznacznej odpowiedzi.
W tekście korzystałem z informacji agencyjnych PAP