Jestem tu obcy. Przytłoczony historią, budynkami, legendami i postaciami. W torbie mam książki, przewodniki, rozprawy historyczne i grube eseje; w ręce zeszyt ze szczegółowymi notatkami; w kieszeniach mapy, kopie tych dawnych, sprzed wieków i satelitarne odzwierciedlenia współczesności. W głowie pustkę.
Potrzebuję pomocy. Miejsca zaczepienia. Wydarzenia, które będzie początkiem. A najlepiej osoby, która byłaby przewodnikiem.
Na przykład Henryka.
Trzy pokrętne historie zamiast wstępu
Henryk będzie doskonałym cicerone. Nawet jeżeli nie od niego wszystko się zaczęło i przyjdzie mi cofnąć się jeszcze dalej w przeszłość. Jak daleko? O czternaście lat, do roku 1420, gdy w Lublinie pojawił się biskup Andrzej? W ostatnie dni pierwszego tysiąclecia? W czasy rzymskich cesarzy? I to może się okazać zbyt mało, gdyż mętne i niejednoznaczne początki – każdy bowiem opowiada je inaczej – kryją się w czasach właściwie legendarnych.
Na samym początku był Adam. Ciężko chory wysłał swego syna, by przyniósł z raju olej z drzewa miłosierdzia, który miał moc uzdrawiania. Set dotarł do bram raju, oleju nie otrzymał, ale wrócił z gałęzią, by ją zasadzić na zboczach Libanu. Tu relacje się rozbiegają: według jednej z nich syn zastał ojca martwego, a gałązkę zasadził na jego mogile, według innej – Adam żył jeszcze, tyle że Set zgubił gałązkę po drodze w Jordanie. Ponaglony przez ojca wrócił nad rzekę, szczęśliwie odnalazł pęd, z którego wyrosło wielkie Drzewo. Chociaż równie dobrze mogło być inaczej: trzy różdżki wykonane z cyprysu, cedru i sosny znalazł Mojżesz, słodził nimi wodę, a potem Dawid przy ich pomocy uzdrawiał trędowatych. W Jerozolimie zrosły się one w jedno Drzewo, które Dawid przez trzydzieści lat, rok w rok, otaczał srebrnymi pierścieniami. Do srebra jeszcze wrócimy, ważne, że Drzewo dotrwało do czasów Salomona. Ten ściął je, kiedy szukał budulca na Świątynię. Niestety okazało się mało przydatne, za krótkie albo za długie na potrzebne belki.
W końcu Drzewo posłużyło za kładkę nad sadzawką i pewnie leżałoby tam do dzisiaj, gdyby nie Saba. Królowa rozpoznała je, oddała mu cześć, a zdumionemu Salomonowi oznajmiła, że właśnie na tym Drzewie zawiśnie ten, kto doprowadzi do upadku królestwa Izraela. Proroctwo wyjawić mogła również pewna nierządnica, którą ogarnął płomień, gdy usiadła na wykonanej z Drzewa ławce. Zanim kobietę stracono za bluźnierstwo, zdążyła przepowiedzieć to samo, co Saba. Niektórzy są jednak przekonani, że królowa, prorokini i nierządnica były w istocie tą samą osobą – Sybillą. Nie jest jednak aż tak istotne, kto rzeczywiście wygłosił przepowiednię – ważne, że Salomon jej nie zlekceważył i czym prędzej zdemontował kładkę lub ławkę, a drewno zatopił w sadzawce. Tej, którą później nazwano Owczą, bo myto w niej zwierzęta ofiarne. Poza tym przychodzono tam patrzeć, jak jej taflę burzy anioł, a każdego dnia jeden chory wychodzi z wody uzdrowiony. Tak było do dnia śmierci Chrystusa – wówczas Drzewo wypłynęło na powierzchnię i Żydzi wykonali z niego krzyż. Nie zapomniano również o srebrnych pierścieniach Dawida, które przekuto na srebrniki dla Judasza.
Tu zaczyna się druga opowieść, historia skacze do przodu, do Konstantyna walczącego z barbarzyńcami nad Dunajem i krzyża, który ukazał się na niebie. Potem wszystko potoczyło się szybko: cesarz dzięki znakowi zwyciężył, w Rzymie przeszedł na chrześcijaństwo, a wraz z nim nawróciła się jego matka Helena. Trudno powiedzieć, które z nich miało proroczy sen, ale wiemy, że już w 326 roku Helena szukała w Jerozolimie Krzyża i grobu Chrystusa. Nie miejsce tu na dokładny opis poszukiwań, powstało wiele wersji. Helena o miejscu ukrycia Krzyża rozmawiała z tysiącem, z pięćdziesięcioma, a na końcu z jednym uczonym Żydem, Judą, aż wreszcie dokonało się – słodki zapach i wskrzeszenie zmarłego rozwiały wszelkie wątpliwości.
Zanim dotrę do Henryka i wyjaśnię, czemu to on jest dobrym przewodnikiem, opowiem trzecią historię. Pośpiesznie prześlizgnę się nad Chosroesem, który z Jerozolimy wywiózł część Krzyża i ukrył w wieży ze srebra, i nad cesarzem Herakliuszem, który od podstępnego Persa Krzyż odzyskał. Wspomnę jednak siostrę cesarzy Bazylego i Konstantyna Annę, a może – opowieści ponownie się rozbiegają – córkę cesarzowej Jadwigi o słowiańskim imieniu Chwiedora. Któraś z nich wyszła za mąż za księcia kijowskiego (mógł nim być Włodzimierz Wielki lub władca o mniej dumnie brzmiącym imieniu – Ignacy). To ważne, bo w posagu do Kijowa pojechał fragment Krzyża wycięty z relikwii przechowywanej w Konstantynopolu. I przeleżał tam spokojnie przez trzysta lub czterysta lat, by za czasów Kazimierza Wielkiego (zdaniem Długosza) albo Jagiełły (tak piszą lubelscy dominikanie) trafić do Lublina.
Każdy kolejny krok na drodze Krzyża otaczała aura tajemniczości. Nie inaczej było z drogą wiodącą do klasztoru Dominikanów, którą pokonał książę Grzegorz, uchodząc z Kijowa z rodziną i książęcym skarbem. Tak twierdzi Długosz, choć pojawia się problem, bo informacji o tym, by Grzegorz około roku 1342 roku zasiadał na kijowskim tronie w innych źródłach nie znajdziemy. Mógł to jednak być biskup Andrzej, który relikwię otrzymał na przełomie XIV i XV wieku z rąk księcia Iwana i w drodze do Krakowa nieopatrznie (jeśli weźmiemy pod uwagę interes ówczesnej stolicy Polski) zatrzymał się w Lublinie, skąd z Krzyżem już nie wyjechał. Tu również pojawia się wątpliwość: w spisie biskupów kijowskich obrządku łacińskiego Andrzeja nie odnotowano. Owszem, lubelskich dominikanów obdarowywał i w tamtejszym klasztorze zmarł biskup kijowski, ale Filip, a i sama data pobytu w Lublinie nie jest pewna.
Wszystko to jednak sprawy drugorzędne i mało istotne wobec faktu, że do Lublina przybyła i przez sześćset lat w jego murach przebywała partykuła Krzyża. I to nie byle jaka. Zdaniem Długosza największa na świecie (Paryż, Rzym, Akwizgran, Jerozolima i Konstantynopol nie mogły się pochwalić większymi), a zgodnie z pomiarami z 1894 roku, kiedy to cząstka w kształcie krzyża greckiego wciąż miała – mimo wielu prób dzielenia i odcinania kawałeczków – ramiona długie na trzydzieści jeden centymetrów, szerokie na osiem, a grube na ponad dwa (milimetry pomijam), przynajmniej trzecia co do wielkości. I żeby o niczym nie zapomnieć: to była ta część Krzyża, w którą wsiąkło najwięcej krwi Chrystusa.
Teraz na scenę może wkroczyć Henryk.
Niesforne konie albo źle zrozumiana intencja
Henryk do Lublina przyjechał w interesach z Gdańska. Nie wiem, czy wcześniej dotarła do niego sława Krzyża, czy też moc relikwii uderzyła go dopiero, gdy wszedł do kaplicy. Kaplicę ufundował kilka lat wcześniej biskup Andrzej, o czym Henryk raczej nie wiedział. Zresztą, jak większość zdarzeń związanych z Drzewem, nie jest pewne, czy rzeczywiście ten biskup to uczynił i czy takowa kaplica tam stała. Henryk się nad tym nie zastanawiał, nie w chwili, gdy stanął przed ołtarzem niczym porażony błyskawicą.
W kościele św. Stanisława znajdowali się tylko:
– kupiec z Gdańska, ubrany raczej niezamożnie, skoro samotnie jeździł w interesach;
– Drzewo Krzyża, nagie, jeszcze nieodziane w złote relikwiarze Tyszkiewiczów.
To stało się spontanicznie, nie z takim zamiarem Henryk wszedł do kościoła, pragnienie zabrania cząstki Krzyża owładnęło nim nagle. Później nie umiał wytłumaczyć, czy wziął ją dla siebie, czy może wiedziony lokalnym patriotyzmem chciał podnieść prestiż Gdańska. Ja mam inną teorię: wydaje mi się, że wiem, jaki nieoczekiwany, nie do odparcia przymus popchnął kupca do świętokradztwa. O tym jednak za chwilę, na razie powinniśmy podążyć za Henrykiem, który właśnie wybiegł ze świątyni i wskoczył na wóz. Krzyż pośpiesznie zawinął w płaszcz, położył obok, spiął konie i ruszył w kierunku Bramy Krakowskiej. Nikt go nie zatrzymał i nie podniósł alarmu, gdy przekraczał miejskie mury i pędził traktem, dziś nazywanym Krakowskim Przedmieściem.
Półtora kilometra dalej konie stanęły. Jeżeli Henryk w tym właśnie momencie obracał się, z obawą spoglądając, czy aby z bramy nie wyłania się pogoń na galopujących wierzchowcach, to nieoczekiwane zachowanie zwierząt – a znał je przecież dobrze, przebył z nimi drogę z Gdańska do Lublina – wytrąciło go z równowagi. Wyobrażam sobie, że kupiec zachwiał się na koźle, poleciał głową w dół między dyszel i kopyta koni. Nic mu się nie stało, to wiemy na pewno, poderwał się, próbował pogonić zaprzęg, ale ani bat, ani szarpanie za chomąto nie pomogły. Konie zamarły.
Wtedy zrozumiał. Padł na kolana ze złożonymi rękami, a może od razu rzucił się do Drzewa, podniósł je z ławki lub rozedrganymi rękoma szukał go pod kołami wozu, bo owinięta w płaszcz cząstka Krzyża mogła, śladem Henryka, zsunąć się z kozła, gdy konie gwałtownie stanęły. Wreszcie znalazł, chwycił mocno, zapewne przytulił do piersi i pognał w kierunku miejskich murów, zostawiając za sobą zaprzęg i konie, wciąż zdziwione nieoczekiwanym stuporem, który je ogarnął.
Dominikanie uwierzyli Henrykowi, gdy drżący z przerażenia (i religijnego uniesienia) zdał im relację ze swojego nikczemnego postępku i z cudu, który wydarzył się półtora kilometra od miasta. Wybaczyli mniej łaskawie, może właśnie w ramach narzuconej przez nich pokuty kupiec w miejscu niewytłumaczalnego zdarzenia wzniósł drewnianą kaplicę pod wezwaniem Krzyża Świętego. Później zakonnicy stanowczo twierdzili – a za nimi historycy, kaznodzieje, miejscowi wierni i pielgrzymi z dalekich stron – że cud potwierdzał przynależność cząstki do ich klasztoru.