W moim sekretnym pamiętniczku, gdybym go oczywiście prowadziła, chętnie zapisałabym zdanie podsumowujące wycieczkę do Łodzi: „Szukajcie, a nie znajdziecie”. Sprawa jest poważna, bo chodzi o tożsamość. Owo pojęcie stało się hasłem dziesiątej, jubileuszowej edycji Łódź Design Festival. Organizatorzy powołali się na słowa Victora Papanka, autora książki-manifestu świadomego projektowania Dizajn dla realnego świata: „Projektowanie to najpotężniejsze znane dotąd narzędzie kształtowania przez człowieka własnych wytworów i środowiska, a co za tym idzie samego siebie”. Dodali również: „Zainspirowani tą myślą, wspólnie z zaproszonymi projektantami i kuratorami, zastanowimy się, jak poprzez design manifestuje się tożsamość twórców i odbiorców”.
Niestety za leitmotivem wyznaczonym przez festiwalowe hasło podążać było niezwykle trudno. Zamiast uzyskać kojącą odpowiedź na pytanie: „Kim jestem i czym są otaczające mnie przedmioty?”, mogliśmy nabawić się zaburzeń dysocjacyjnych i przy okazji zgubić na chaotycznie zaaranżowanym terenie imprezy. Nie było o to trudno, gdyż komercyjne stoiska sąsiadowały tutaj z wystawami zahaczającymi o design krytyczny. Problemu nie stanowiła mnogość poruszanych przez Łódź Design Festival wątków, bo rzeczywiście kuszące jest stwierdzenie, że żyjemy – jak chciałby Gordon Matthews – w czasach „globalnego supermarketu kultury”, w których tożsamość możemy dowolnie wybrać. Jednak na ogół wybór ten poprzedzony jest choćby niewielką refleksją ze strony projektanta lub konsumenta.
Pytanie o tożsamość w czasach ponowoczesnych przesiąknięte jest sporą dozą niepokoju wynikającego z rozproszenia się obiektywnych kryteriów porządkujących nasz świat. Myśl tę z całego festiwalu oddała najlepiej jego identyfikacja wizualna autorstwa studia projektowego Progressivo, której elementem był napis „To☐samo☐☐?”. Usunięto z niego polskie znaki diakrytyczne, zastępując je pustymi polami. Nie jesteśmy przez to pewni, czy mamy do czynienia z językiem polskim. Możemy oczywiście tak przyjąć, ale na końcu zawsze pozostanie znak zapytania. Poniżej napisu projektanci umieścili kolejny: „(tożsamość, eng. identity)”. Jeżeli z jakiegoś powodu nie odpowiada nam polszczyzna, możemy wybrać angielski – uniwersalny język świata zachodniego. Ostatecznie wcale nie musimy się określać: tożsamość jest przedmiotem negocjacji, dialogu i przekształceń. Jak ma się to do naszych wyborów w kwestiach związanych z designem? Mamy pełną swobodę, by lawirować między popularną w Japonii figurką kota maneki-neko, kierpcami podhalańskimi a kucykiem Pony. Ale powinniśmy jeszcze wziąć pod uwagę pewne drobne zastrzeżenie: nasze wybory nie są aż tak dalece pozbawione obciążeń – warunkują je czynniki takie jak: wiek, płeć, przynależność narodowa lub etniczna, miejsce zamieszkania, wykształcenie czy stopień zamożności.
O zagadnienie tożsamości mogliśmy się otrzeć w Łodzi przypadkiem i było to raczej zasługą samych projektantów. Niewielkie, pozbawione jakiejkolwiek narracji wystawy były tak dalece wymieszane z innymi ekspozycjami, które z tożsamością nie miały nic wspólnego, że momentami nie byłam pewna, czy nie prowadzę śledztwa detektywistycznego. Zastanawiałam się nawet, czy to nie przewrotna decyzja organizatorów, mająca unaocznić stwierdzenie, że tak trudno odnaleźć nam tożsamość w zglobalizowanym świecie. Chyba jednak nie taki był pierwotny zamysł, więc postanowiłam rozpocząć poszukiwania tożsamości współczesnego designu od Polski – z przekonaniem, że w obliczu wszechogarniającego chaosu takie postępowanie będzie najrozsądniejsze. Poza tym od własnych korzeni nie ma ucieczki i w zasadzie dobrze wiedzieć, czy szeroko pojęta polskość ma jakiekolwiek znaczenie dla współczesnego designu i jeśli tak – w jaki sposób się ona objawia.
W tym miejscu pojawił się oczywiście wątek etnodesignu. Wystawa Et[n]os. Wpływ łowickiej sztuki ludowej na współczesne projektowanie miała udowodnić, że nie ogranicza się on jedynie do powierzchownej inspiracji folklorem, lecz jest wynikiem „świadomości formy i pracy z nią”. Mieliśmy jednak do czynienia z prezentacją lepszych lub gorszych inspiracji łowickich, bez głębszego wnikania w ich znaczenie. „Bączki”, oficjalne upominki z okazji polskiej prezydencji w Unii Europejskiej w 2011 roku zaprojektowane przez Smaga Projektanci, świadczą przecież o odmiennej postawie wobec sztuki ludowej niż lampka „SHE!” Katarzyny Herman-Janiec, wyglądająca jak spódnica łowickiej babinki, wyposażona dodatkowo w botki z czerwonego pleksi. Czym innym jest akceptacja etnodesignu przez przedstawicieli państwa, a czym innym globalna moda na ludowość. Poza tym nie jestem pewna, czy wszyscy oglądający wystawę mieli na uwadze, że Łowicz jest częścią województwa łódzkiego.
Oprócz tematyki „etno” natrafiłam również na wątek „retro”, wokół którego powstała ekspozycja Retrospekcje. Polski design początku XXI wieku podsumowująca inspiracje latami 50. i 60. w najnowszej polskiej sztuce użytkowej. Wystawę zaaranżowano na podobieństwo wnętrza mieszkalnego – trudno mi było pozbyć się skojarzenia ze sposobem eksponowania towaru w dobrze wszystkim znanym niebieskim sklepie meblowym. Całość odebrałam raczej jako przegląd możliwości urządzenia domu w określonym stylu niż jako krytyczny namysł nad recepcją wzornictwa lat 50. i 60. Wystawa miała dość komercyjny charakter – na przykład jej organizator promował przy okazji swoją nową kolekcję. Mimo wszystko po jej zwiedzeniu uświadomiłam sobie, że od chwili odkrycia fenomenu designu odwilżowego narosło wokół niego sporo ciekawych, czasami dziwnych z socjologicznego punktu widzenia zjawisk. Do moich ulubionych zaliczam ponowne wprowadzenie do sprzedaży „Fotela 366” Józefa Chierowskiego z 1962 roku, sprzedawanego na „wyłącznej licencji” z gwarancją „autentycznego designu” i etykietą „wyprodukowano w Polsce”. Dla własnego komfortu finansowego możemy stoczyć o niego batalię na śmietniku, a następnie oddać się urokom samodzielnej konserwacji – takie wydarzenia też mają miejsce. Podczas spaceru po makiecie retromieszkania zastanawiałam się również nad tożsamością modelowego odbiorcy przedmiotów, które je wypełniały. Poczynione obserwacje doprowadziły mnie do wniosku, że byłby to wykształcony mieszkaniec dużego miasta z tzw. stabilną sytuacją finansową. Tak więc z deklaracją organizatorów dotyczącą „osiągalności cenowej dla przeciętnego konsumenta” bym nie przesadzała. Wolę nawet nie poruszać zagadnienia rzeczywistych możliwości takiego konsumenta, bo dopadnie mnie chęć głoszenia rewolucyjnych haseł. Pozostaje radość z faktu, że polskie wzornictwo lat 50. i 60. zostało docenione i stało się bazą, na której wyrastają współczesne projekty. Natomiast pytanie o granice między rzeczywistą inspiracją a stylizacją nadal uważam za otwarte.
Kontynuując tożsamościowe poszukiwania, warto wspomnieć o pokazie kolekcji Manuba. Rzemiosło odzyskane, stworzonej na potrzeby tegorocznej edycji Gdynia Design Days. Kilka przedmiotów, które powstało przy współpracy polskich projektantów z rzemieślnikami Pomorza jako wynik namysłu nad tożsamością lokalną, uwypukliło najbardziej wstydliwy problem łódzkiego festiwalu – samej Łodzi nie poświęcono nawet metra kwadratowego. Przy okazji spuszczę zasłonę milczenia na międzynarodowy projekt Inside Out i jego łódzką odsłonę pt. Wszyscy jesteśmy robotnikami, upamiętniający byłych pracowników zakładów przemysłowych Polmos i Poltex. Dodam jeszcze: nie wszyscy jesteśmy robotnikami. Za sprawą tego uogólnienia czuję się odrobinę zawstydzona, bo moja bezkolizyjna praca za biurkiem – chociaż czasami pobolewa mnie krzyż – nie może konkurować z wyczerpującą pracą fizyczną, wykonywaną niejednokrotnie przez całe życie. Kilkanaście portretów rozwieszonych na jednym z budynków gigantycznego kompleksu Manufaktury (druga część miejskiej ekspozycji ozdobiła ściany Monopolis), przed którym dziwnym trafem znalazła się karuzela, złożyło się na dość przygnębiający widok. Przypominało to alegorię niezbyt dotkliwych wyrzutów sumienia tych, którzy skorzystali na przemianie ustrojowej. Mam cichą nadzieję, że sami upamiętnieni nie odebrali projektu w podobny sposób, a działania w jego ramach nie zakończą się na plenerowym pokazie fotografii i wydrukowaniu gazetki dzięki wsparciu firmy deweloperskiej, która wykupiła Polmos, przemianowując go na Monopolis.
Na tym skończyły się wystawy poświęcone tożsamości rodzimego designu. Na dokładkę pozostała nam Mołdawia. Wystawa Obserwatorium/Receptury prezentowała rezultaty przedsięwzięcia zorganizowanego przez Instytut Adama Mickiewicza i wcielonego w życie przez Studio MALAFOR (Agata Kulik-Pomorska, Paweł Pomorski). Udział w nim wzięli studenci kierunków projektowych, związani głównie z Technicznym Uniwersytetem w Kiszyniowie. Ich zadaniem było stworzenie akcesoriów kuchennych i stołowych inspirowanych tradycjami winiarskimi Mołdawii. Z jednej strony taka tematyka to czysty eskapizm, bo tożsamość narodowa Mołdawii przypomina składem danie niezidentyfikowanego pochodzenia. Ścierają się w niej panrumunizm, pansłowianizm-sowietyzm i mołdawianizm, a sam kraj rozdarty jest między rozmaite siły polityczne, ekonomiczne oraz kulturowe, reprezentowane przez Unię Europejską, Turcję oraz Rosję[1]. Z drugiej strony tradycje winiarskie tego regionu są czymś, co mogłoby łączyć ponad podziałami wszystkie zwaśnione strony. Co prawda wystawa nie dotyczyła tych zagadnień, ale chyba taka jej interpretacja nie stanowi żadnego nadużycia.
Ostatni, choć niezbyt donośny głos w sprawie tożsamości należał do wystawy Eye-dentity poster. Jeśli by przyjąć, że współczesna grafika użytkowa operuje globalnym językiem, to być może taka wystawa miałaby sens. Na nieszczęście jej organizatorzy założyli po prostu, że „sztuka plakatu skłania nas do refleksji na temat naszej tożsamości”. Zamiast zadbać o jakiekolwiek niuanse, pokazano prace wyselekcjonowane na podstawie podobnych kryteriów wizualnych: syntetycznej, uproszczonej formy oraz redukcji warstwy tekstowej. Skończyło się na tym, że obok siebie zawisły plakaty autorstwa Clary Ezcurry ilustrujące składniki do gazpacho (a może była to ratatuja?) oraz plakaty na temat uchodźców w wykonaniu studentów Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie (Anna Banout, Sławomir Krzyżak, Jan Michałowski, Olga Ziębińska).
Tożsamość, oprócz przywołanych przeze mnie powyżej wystaw z etykietką „kuratorskie”, pojawiła się także w tytułach niektórych wystaw „partnerskich”: Marki Dolnośląskie, Tożsamość płynąca z wnętrza oraz W którą stronę ewoluuje tożsamość światła? Czysta forma światła Aquaform. Poświęcono jej również miejsce podczas kilku wykładów, na przykład Tożsamość w projektowaniu rzeczy i marek, Budowanie tożsamości firm poprzez działania projektowe, Niech wszystko spłonie – żywioł tożsamości w ogniu pytań Księgi Trendów. Trudno wyciągnąć z tego jakiekolwiek wnioski oprócz jednego: że wszystko jakąś tożsamość posiada, a już na pewno firmy świadome narzędzi marketingowych. Wiadomo, że design nie istnieje w próżni – jego komercyjny aspekt jest czymś oczywistym. Poza tym łódzki festiwal ma również charakter „branżowy”. Jednak w tym roku proporcje festiwalu zostały odrobinę zachwiane, przez co zbliżył się on w swoim ogólnym kształcie do targów, a nie do wydarzenia o potencjale krytycznym.
Mniej więcej tyle wyłuskałam z „tożsamości”: kilka porozrzucanych po terenie festiwalu wystaw, nieśmiało napomykających o tym jakże skomplikowanym i niejednoznacznym terminie. W niezamierzony sposób, zwłaszcza jeśli chodzi o skalę, zostały przyćmione przez inne ekspozycje, co tylko pogłębiło moją dezorientację. Do festiwalowego programu zapobiegliwie dodano aneks w postaci wystaw poruszających problematykę: „przyszłości, technologii, robotyzacji, nowych wyzwań stojących przed ludzkością oraz innowacyjnych wizualizacji danych”. Myślę przede wszystkim o wystawach Everyda(y) data i No Randomness – obie były wcześniej pokazywane podczas zagranicznych imprez związanych z designem. Pierwsza z nich, podsumowująca najnowsze sposoby obrazowania danych, sporo ucierpiała na czytelności z powodu braku opisów prac. Szkoda też, że kurator Thomas Clever nie nadał wystawie żadnego kierunku. Miałam wrażenie, że oglądam jedynie przegląd aktualnych możliwości stojących przed projektantami graficznymi. No Randomness, której kuratorem był Oscar Lhermitte, dowartościowała piękno obiektów przemysłowych, takich jak pokrywa włazu kanalizacyjnego, piankowe wypełniacze, makaron czy schody. Nie mam nic do dodania, bo w pełni zgadzam się z jej przesłaniem: „Design staje się piękny, gdy jest przemyślany i rozwijany jako całość, wewnątrz struktury połączonych ze sobą systemów”. Poza tym jestem wdzięczna kuratorowi za to, że uświadomił mi istnienie podłużnego jajka wykorzystywanego w przemyśle gastronomicznym.
Wystawa No Randomness miałaby szansę zadowolić Victora Papanka w przeciwieństwie do międzynarodowej wystawy konkursowej make me!, na której pojawiło się sporo projektów nie dla „realnego świata”. Wymienię tylko kilka: urządzenie służące do komunikacji na odległość między kochankami (Nous, Anna Batog), mydła ekologiczne (SEEM SOAP, Mathilda Lehmann, Valentine Sée), zastawa stołowa wzmacniająca doznania zapachowe płynące z degustacji jedzenia (Ol Factory Set, Tiziana Ponzio). W moim przekonaniu do skutecznej komunikacji na odległość wystarczą telefon i wszelkie dobrodziejstwa związane z internetem, rynek mydeł jest już całkiem dobrze nasycony, a zmysły przeciętnego człowieka mogą zostać w pełni zaspokojone podczas tradycyjnej konsumpcji jedzenia. Główną nagrodę konkursową w wysokości dwudziestu tysięcy złotych otrzymał Jan Pfeifer za Instrument miejski – muzyczną barierkę subtelnie łączącą projektowanie na potrzeby przestrzeni publicznej ze sztuką dźwięku. W pełni rozumiem decyzję jury, ale osobiście liczyłam na nagrodę dla jednego z dwóch projektów, które wzięły na warsztat zagadnienia ekologii i recyclingu oraz starały się zmierzyć z jakimś konkretnym problemem: Structural Skin Jorge Penadésa i kompostownika domowego „Bono” Alicji Sieradzkiej, ostatecznie uhonorowanej wyróżnieniem. Pierwszy to materiał pozyskany z odpadów cywilizacyjnych – ścinków skóry z produkcji fabrycznej – z którego wykonano zaprezentowane na wystawie stoliki, drugi – kompaktowe urządzenie do przetwarzania domowych odpadków w nawóz przy udziale dżdżownic.
Do jakiego etapu doszedł Łódź Design Festival? Zacytuję samych organizatorów: „Obecnie wnikliwiej przyglądamy się procesom projektowania, wpływom produkcji na lokalną i globalną sytuację ekonomiczną, kulturę, środowisko, ale i na samych użytkowników”. W zasadzie mogę się z tym zgodzić, bo rzeczywiście takie wątki były w tym roku lepiej lub gorzej (choć przeważnie gorzej) rozwijane. Jednak formuła imprezy chyba wymknęła się spod kontroli, co może prowadzić do wniosku, że jeśli ktoś powinien zadać sobie pytanie o tożsamość, to właśnie sam festiwal. Tort urodzinowy w postaci wystawy jubileuszowej, będącej spacerem przez dotychczasowe edycje ŁDF, nie udzielił na nie żadnej odpowiedzi. Nawet skostniałe w swoim kształcie Biennale Plakatu w Warszawie, które obchodziło w tym roku 60-lecie istnienia, zdecydowało się na znacznie ambitniejsze przedsięwzięcie, czyli wystawę Plakat – remediacje. Jej kurator, David Crowley, odrzucił postrzeganie plakatu jako jednorodnego medium, którego percepcja oparta jest o kryteria estetyczne, i pokazał, jak dalece może wejść on w relacje z rzeczywistością. W ramach Biennale zrezygnowano przy okazji z dotychczasowej formuły konkursu, chociaż nie przyniosło to najlepszych efektów. Audiowizualne interpretacje klasycznych plakatów zwyczajnie zahaczały o banał. Mimo wszystko chylę czoła przed odwagą oraz samokrytycyzmem organizatorów.
Czego zatem mogliśmy oczekiwać od ŁDF w związku z tytułową tożsamością? Na pewno nie dorabiania do festiwalu haseł, którym nie jest on w stanie sprostać. Raczej spójnej, przemyślanej narracji na temat lokalności i globalności w designie oraz jakiegokolwiek namysłu nad kontekstem, w którym funkcjonuje sam festiwal. Mniej targowej atmosfery i więcej wystaw kuratorskich pozbawionych rozmaitych zależności komercyjnych, przygotowanych wyłącznie z myślą o festiwalu i jego temacie, a nie doczepionych do jego programu jako implanty pochodzące z innych wydarzeń. Podsumowując: Łódź opuściłam z niedosytem.
- Tomasz Kapuśniak, Michał Słowikowski, Mołdawia – rara avis in terris? Charakterystyka mołdawskiego reżimu politycznego na tle poradzieckich doświadczeń transformacyjnych, Prace Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej, Lublin-–Łódź 2009, s. 27.↵